Dziś niedziela, a na dodatek Niedziela Świętej Rodziny, toteż postanowiłam napisać posta o uczestnictwie dzieci we mszy świętej. Myślę, że jest to dość skomplikowany temat, o dość podzielonych zdaniach. Niektórzy denerwują się jeśli bobas w kościele w ogóle się odezwie, niektórzy zaś uważają, że w ten sposób dzieci się modlą i nie widzą w tym nic złego.
Myślę, że nieraz byliśmy "gromieni wzrokiem" (lub nie tylko wzrokiem) przez dorosłych uczestników mszy świętej, za to, że nasze dzieci zachowują się nieodpowiednio, podczas gdy, naszym zdaniem, to zachowanie jeszcze nie wymagało wyjścia z kościoła. Z tej przyczyny wolimy czasem wybierać msze dziecięce, żeby przynajmniej nie mieć tylu wyrzutów sumienia, bo jak się komuś nie podoba to niech wybiera msze nie dla dzieci.
Ale także msze dziecięce są różne. Niektóre msze dziecięce przypominają raczej plac zabaw niż miejsce modlitwy: wiele dzieci je, pije, wymienia się zabawkami, organizuje wyścigi samochodowe. I choć dzieci na pewno się mniej nudzą, to jednak trudno nazwać to nauką uczestnictwa we mszy świętej.
Każdy może mieć swoje własne zdanie nie ten temat, każdy też ma inne dzieci - dla niektórych rodziców taka msza to jedyne wyjście, bo ich bobasy są aż tak żywe, że po prostu nie ma możliwości, by uczestniczyć w innej mszy. Trzeba przecież pamiętać, że dziecko w wieku 1-3 lata musi nudzić się gdy widzi tylko nogi ludzi, nie rozumie wszystkiego co się mówi, a poza tym jest ciekawe świata, chce pójść, pobiec, zobaczyć, powiedzieć, zawołać itd.
Trudno chyba tu o dobrą radę - myślę, że każdy musi mieć własny patent, włącznie z chwilową rezygnacją z mszy z dzieckiem. Zamiast tego warto pokazywać dzieciom kościoły poza mszami, kiedy jest pusto i można coś więcej wytłumaczyć, opowiedzieć, przyzwyczaić.
Jak było/jest u nas? Opowiem Wam o naszym doświadczeniu:
Zawsze chciałam już od pierwszych tygodni życia dzieci zaprowadzać je do kościoła - nie tylko z powodów religijnych, ale chciałam też jakby od razu przyzwyczajać chłopców, że uczestnictwo we mszy świętej jest czymś naturalnym i normalnym. Gdy Franio i Jacek byli niemowlakami było to bardzo proste, bo dzieci głównie spały lub szło je łatwo uśpić (np. przy piersi). Jednak jak byli trochę starsi to zaczęła się gimnastyka - mam na myśli gimnastykę dla nas - rodziców. Gdy już Franio zaczął się nudzić i wiercić, a wszystko już wypił (obowiązkowo na czytania i ewangelię dawaliśmy mu butlę, żeby choć wtedy nie przeszkadzać innym), wtedy zaczynał się arsenał zabawek: oglądał książeczkę, a jak się znudził to dawaliśmy mu do rączki inny gadżet. Jak już nie mógł wysiedzieć to wychodził z wózka i wędrował. Naszym priorytetem było to, by po prostu nie przeszkadzał głosem, by nie był za głośno, zaś mniej przejmowaliśmy się tym, że wędruje - założyliśmy, że ludzie przychodzą do kościoła, by się skupić na modlitwie a nie na grzecznym, choć chodzącym bobasie. Bardzo często zdarzało się, że któreś z nas musiało wyjść z Franiem na dwór i nieraz zdarzały się nam dyskusje, czy jest w ogóle sens chodzić z Frankiem na msze, bo nasze uczestnictwo w nich jest bardzo wątpliwe.
Dziś Franio jest bardzo grzeczny na mszy, choć też z przyzwyczajenia dopomina się o picie. Nie wiem czy wyrósł, czy więcej zrozumiał, czy widzi, że my też się przecież nie wiercimy, że msza jest dla nas ważna i zawsze go chwalimy jak jest grzeczny.
Franuś kojarzy bardziej "żywe" elementy mszy, jak: pójście do komunii, wrzucenie pieniądza na ofiarę, znak pokoju, modlitwę "Ojcze Nasz" (bo ją zna). Naprawdę na Franka nie mogę teraz złego słowa powiedzieć. Nawet do domu przynosi niektóre teksty - nagle przy zabawie słyszymy: "I z duchem twoim" :-)
Franuś kojarzy bardziej "żywe" elementy mszy, jak: pójście do komunii, wrzucenie pieniądza na ofiarę, znak pokoju, modlitwę "Ojcze Nasz" (bo ją zna). Naprawdę na Franka nie mogę teraz złego słowa powiedzieć. Nawet do domu przynosi niektóre teksty - nagle przy zabawie słyszymy: "I z duchem twoim" :-)
Jacuś już nie śpi na mszy, ale pije i wędruje. Już nie wprowadzam stu tysięcy zabawek, by jak najdłużej go utrzymać w wózku - szkoda energii. Od razu zaczynamy wędrówkę - przynajmniej jest spokojny, choć niektórym zapewne przeszkadza i widzę ich wzrok: "to nie spacerniak". Często też musimy wyjść. Jacek w swoich wędrówkach ma większy zasięg niż miał Franio, więc czasem trzeba go łapać, jak pędzi do prezbiterium. Mam nadzieję, że w końcu się unormuje.
Muszę też dodać, że wybieramy konkretną mszę. Nie jest to msza dziecięca (bo w tym czasie chłopcy mają drzemkę i nam ta godzina nie pasuje). Jest to poranna msza w konkretnym kościele, gdzie jest dość mało ludzi, puste nawy boczne (swoboda w wędrówkach i rozpraszanie mniejszej ilości wiernych) i gdzie msza trwa nie dłużej niż 45 min.
Poza tym staramy się jakoś angażować chłopców w życie religijne poprzez nasz przykład, czy rozmowy na temat Matki Bożej, Jezusa itd. W zeszłym roku chodziłam z Frankiem na drogę krzyżową dla dzieci i był tym bardzo zainteresowany - tym chodzeniem od stacji do stacji z małym krzyżykiem w ręku. U nas jeden plac zabaw znajduje się przy kościele, więc po drodze, jakby odruchowo, wchodzimy na chwilę do środka na "Niechaj będzie pochwalony..." i idziemy dalej.
Myślę, że warto angażować dzieci w mszę świętą, tylko każdy musi znaleźć odpowiedni "klucz" - odpowiednią porę, kościół, taktykę itd. A przede wszystkim dać przykład, że dla nas to ważne, że słuchamy księdza, śpiewamy, klękamy...
Kolega Frania gdy widział kałużę to wkładał w nią rączkę i się żegnał. Wiec zawsze coś zostaje z tych naszych wysiłków, gimnastyk i nauk :-)
Najważniejsze jest nastawienie rodziców. Msze święte dla dzieci to dobre rozwiązanie, ale byłabym bardziej za tym, by to ksiądz zajął czymś te dzieci (piosenką, kazaniem specjalnym dla nich) a nie, żeby dzieci zajmowały się same...
OdpowiedzUsuńFrustracji innych ludzi zupełnie nie rozumiem.
Tymczasem kuknę na was na FB :) Zapraszam do nas :)