wtorek, 8 lipca 2014

Agatka

Powitajcie Agatkę! Do naszej brygady dołączyła 11 czerwca 2014 roku o godz. 7:32.
Wszelkie pytania starszych braci (kiedy będzie chodzić, kiedy będzie mówić, czy nas lubi, czy widzi, czy lubi porzeczki... i tak bez końca) ma na razie w głębokim śnie... Na wszystkie pytania odpowiada jej rzecznik, czyli ja. Na razie... :-)





Utylizacja drewna

Tylko kilka słów.
Czasem "prowizorki" przed "prawdziwym remontem" zostają na lata... A wraz z nimi jakieś resztki materiałów. U nas często pochowane są jakieś deski, listwy i inne drewiane klamoty. Chyba zeszłej zimy mąż zabrał się za ich utylizację i powstały... fanatastyczne klocki drewniane dla chłopców! Każdy w innym kształcie i w różnym kolorze, bo chłopcy sami je kolorowali. Tyle, że prosili, abym napisała na nich cyferki, bo to miało być osiedle. Ich wola. Dwuletni Jacek bez mrugnięcia okiem umiał ułożyć klocki od 1 do 71. Teraz, jak ma niespełna 3 latka, liczba 71 to już w ogóle prościzna...
Ale zabawa fajna. Układają osiedla, wieże, drogi dojazdowe, rysują na nich okna, drzwi, co im przyjdzie do głowy (nawet jest klocek kościół!) a do tego mają matematyczną edukację, a my porządek z drewnem i listwami :-)




niedziela, 9 marca 2014

Gorsza

Od zawsze fascynowały mnie rodziny wielodzietne. Czułam do nich pociąg gdy byłam nastolatką, gdy byłam już zakochana w moim przyszłym mężu, gdy byłam wreszcie mężatką i gdy pojawiły się nasze dzieci. Choć na tych różnych etapach moje wyobrażenie rodziny wielodzietnej mogło być różne, bo przecież ciężko sobie wyobrażać jaki to jest wysiłek gdy jest się podlotkiem w liceum, ale zawsze czułam, że TO ma sens. Że choć może nie wszystko jest super "dopieszczone", jak to może być w przypadku rodzin mniej licznych, to jednak czułam, że wychowywanie w większej grupie ma też swoje plusy (kreatywność, zaradność itd.) i że to właśnie sensowne rodziny stanowią przyszłość, bo rodzice starają się wpoić dzieciom prawdziwe wartości.
Gdy widziałam jakąś liczną rodzinę na spacerze czy w kościele to wzdychałam "ale fajnie", nie mając w ogóle świadomości, że to "fajnie" wiąże się z różnymi wyrzeczeniami. Że "fajnie" to wygląda z zewnątrz, a tak naprawdę nie wiem jak jest w środku. Ja wiem, że w środku mimo zmęczenia i problemów to w ostateczności też dochodzi się do wniosku, że jest "fajnie", bo gdy się widzi jak dzieci się kochają, pomagają albo wyrastają na mądrych ludzi to przecież nie chce się tego zastąpić nowym telewizorem czy innym gadżetem. No ale do tego trzeba dojrzeć.
W związku z tymi moimi ciągotami do rodzin wielodzietnych zawsze "mam głód" na dzieci. Ja wiem, że za trzy miesiące urodzi się Agatka, ale wiem też że za jakiś czas znów zatęsknię za kolejnym dzieckiem. Albo, że słysząc, że jakieś koleżanki oczekują może czwartego i piątego dziecka, to im pozazdroszczę: "ale fajnie". I być może pomyślę jeszcze, że jestem gorsza, mimo iż przecież jestem mamą trójki dzieciaczków.
Taka zazdrość. Jak faceci, którzy zawsze tęsknią za lepszym modelem auta. Nie potrzebują zmiany, bo stare auto się nieźle spisuje, ale ciągnie ich, by mieć lepsze. Tak samo ja. Mam wspaniałe dzieci, ale nic by się nie stało gdyby pojawiło się kolejne. Że jakoś to będzie. Bo przecież ubranka mogą nosić po sobie, zabawki już mamy itd. Jakoś staram się nie zauważać, że jakoś tak na obiad więcej produktów schodzi, a nie mam zupełnie wyobrażenia, ile będzie kosztowało wyposażenie w podręczniki do szkoły dla trójki czy czwórki dzieci, w sieciówki na komunikację miejską, czy tego, że Jacek na urodziny będzie chciał coś bardziej wypasionego i mniej praktycznego niż ciepłe buty na zbliżającą się zimę.
To są takie rzeczy, które mówią: "Stop! Nie wiadomo, czy jakoś to będzie". Serce jeszcze podpowiada, że przecież nauczymy je bardziej BYĆ a nie MIEĆ, ale to nie jest takie proste, gdy dzieci dokoła mają wszystko lub dużo. Zawsze pojawi się zazdrość, że nie stać nas na samochód dla więcej niż 5 osób, że inni wielodzietni bez problemu jeżdżą na wakacje na koniec świata, że nie martwią się o pieniądze i o pracę i przez to nie siwieją w tak zastraszającym tempie.
Owszem, i pewnie jakoś by to było. Może nie będziemy mogli sobie na wszystko pozwolić, może znajdziemy w sobie wysiłek, by podjąć trud wychowywania, żeby nam się chciało, kiedy się nie chce itd. Ale i tak w końcu będzie trzeba powiedzieć "stop".
Nie ma sensu gonić za innymi rodzinami, bo każdy ma swoją ścieżkę. Tak jak biegacze. Trenują, podejmują wysiłek i biegają nie po to, by wygrać maraton, bo nawet jeśli trenowalibyśmy nie wiadomo ile to i tak znajdą się lepsi, bo mają takie czy inne uwarunkowania lub po prostu talent (tak samo jak znajdą się słabsi), tylko trenują dla siebie. By czuć się lepiej, by sobie coś udowodnić i poprawić trochę czas, by odpocząć od codzienności.
Tak samo ja nie tworzę rodziny, by młode nastolatki westchnęły i powiedziały "ale fajnie, jak słodko" (owszem, było by super, gdybyśmy stworzyli rodzinę, która mogłaby stać się jakimś wzorem dla innych), ale tworzę ją dla nas. Skoro i tak nie dogonię tych, którzy mają inne uwarunkowania (świetną pracę, duży samochód) to cały wysiłek muszę skupić na tym co mamy. Żeby mój trening poszedł w większą ilość czasu spędzaną z dziećmi, w budowanie więzi z nimi i z mężem, w wymyślanie fajnych zabaw, planowanie wyjątkowych weekendów (nawet jeśli nie mogę zapewnić wakacji na końcu świata), w podejmowanie trudu, gdy mi się naprawdę nie chce, pójść do przodu, by nie stać w miejscu i ostatecznie nie zacząć się cofać. To będzie moje zwycięstwo. Niezależnie ile ktoś ma dzieci. Bo to nie ma znaczenia, choć czuję się gorsza, gdy wydaje mi się, że mam mało. I to też będzie dobrym przykładem dla Frania, Jacka i Agatki, bo przecież oni kiedyś odejdą. Nie są naszą własnością.
Każdy ma swoją ścieżkę, swoją sytuację, swoje uwarunkowania, swój trening, z którego będzie rozliczany i nie można się porównywać z innymi. Bo każdy jest inny. I choć z zewnątrz rodzina wielodzietna może wydawać się "fajna", to może okazać się, że bardziej wartościową rodzinę stanowi jakaś inna bezdzietna para, bo bardziej dbają o swoją relację, angażują się w różnorakie organizacje itd.

Mam to co mam, a mam dużo. Mam zamiar być za to wdzięczna to końca życia, mimo iż siedzą we mnie najróżniejsze ciągoty. Pewnie znów będę miała kryzys, gdy skończę karmić Agatkę i raz na zawsze pożegnam się z ładnym biustem J, albo gdy dzieci na tyle urosną, że już naprawdę będę musiała wrócić do zawodowej pracy… No ale może dojrzeję do tego czasu i pogodzę się, że na wszystko w życiu jest czas i że kiedyś będzie trzeba powiedzieć stop. A może pojawią się takie sytuacje i problemy, o których teraz nie mam pojęcia, że w ogóle nie będę sobie zawracać tym głowy? Wszystko możliwe. Dzieci szybko rosną i pojawiają się nowe trudniejsze zmagania niż tylko wstawanie w nocy i ząbkowanie J

piątek, 24 stycznia 2014

Nasza WŁASNA gra planszowa

U nas się sprawdziło! Przynajmniej w przypadku Frania :-)
Narysowaliśmy samodzielnie wymyśloną grę planszową! A gdy samemu jest się zaangażowanym w rysowanie i w wymyślanie to i gra się przyjemniej.
Zaczęliśmy od zwykłych pól (ponumerowanych) i po prostu trzeba było kulać kostką i przesuwać pionek od startu do mety, bez żadnych dodatkowych "atrakcji" po drodze. Wygrywał ten, kto pierwszy stanął dokładnie na mecie (czasem trzeba było długo czekać na dokładną ilość oczek w kostce).
Zobaczyliśmy wtedy, że Franio bardzo emocjonalnie podchodzi do gry, że strasznie się denerwuje, gdy nie mógł wykulnąć danej liczby, gdy ktoś go wyprzedził, gdy nie był pierwszy na mecie. Tłumaczenie, że raz się wygrywa, raz się przegrywa nie dawało dużych efektów. Mówiliśmy, że to jest tylko gra i nie oznacza, że jeśli ktoś przegrał to jest gorszy, a jeśli ktoś wygrał to jest lepszy. Franio próbował ustawiać kostkę na konkretnych oczkach, żeby tylko udało mu się wygrać. Na początku przymykaliśmy oko, bo w tej loterii kostkowej, gdy Franio po raz trzeci z rzędu był ostatni, to też jakoś się przykro robiło i naprawdę chcieliśmy, żeby mógł wreszcie wygrać, ale z czasem go poprawialiśmy, że ma rzucić kostką jeszcze raz, bo takie ustawianie jest nieuczciwe i się nie liczy. Oczywiście dużo większa jest radość, gdy uda mu się naprawdę wykulnąć to, co potrzebuje i wygrać, niż jeśli gra jest ustawiana.
Postanowiliśmy nie rezygnować z tematu gier planszowych i wymyślić bardziej "skomplikowaną" grę. Trzeba było znów przejść od startu do mety, ale po drodze można było spotkać różne atrakcje, jak m.in.:
- skróty przez jaskinię pozwalające przeskoczyć o kilka pól do przodu lub inne skróty np. płynięcie wpław z nurtem rzeki,
- wpadnięcie do dziury i cofanie się kilka pól do tyłu,
- postój na jedną kolejkę (pójście do schroniska na herbatę lub zboczenie z drogi, by najeść się jeżyn w lesie, stanięcie na śliskim kamieniu i wpadnięcie do rzeki),
- dodatkowe rzuty kostką,
- pójście okrężną drogą przez góry lub na ścieżkę z malinami,
- różne skróty lub rozstaje dróg zależnie, czy na kostce wypadła liczba parzysta, czy nieparzysta.
Franek bardzo się zaangażował i po dwóch dniach gry nie było już żadnej rozpaczy z powodu przegranej. Sam mówił: "raz się wygrywa, raz się przegrywa". Widział przecież też, że my nie reagujemy jakoś tragicznie na przegraną, a raczej udajemy "złość" przez śmiech, że "znów mój pionek wybiera się na maliny i musi pójść okrężną drogą, że chyba mu smakują te maliny" itp. Dobrze też, że na planszy są "atrakcje" pozytywne i negatywne. Najpierw nie chciałam za bardzo rysować pól negatywnych (cofanie się, czekanie kolejkę, pójście okrężną drogą), bo bałam się, że Franek będzie za bardzo przeżywał, gdy na tych polach stanie jego pionek. Dlatego wymyślałam dużo skrótów, dodatkowych rzutów kostką i innych pozytywnych. Jednak dobrze, że ostatecznie zrobiliśmy pola takie i takie. Franio bardzo ładnie ogarnął się z emocjami, a poza tym takie jest życie. Nie raz będzie miał "pod górkę". A tu ma mały "trening" emocji z samodzielnie wykonaną grą.
Z czasem na niektórych polach zaznaczyliśmy dodatkowe zadania jak np. "supełek". Ten, kto stanął na polu z supełkiem musiał zawiązać na sznurku supeł. Fajna rzecz ucząca nowych umiejętności lub pozwalająca na ćwiczenie tego, z czym ma się problemy. Np. Franio kiepsko dmucha, więc są pola, gdzie musi zdmuchnąć piórko z ręki. Mogą być różne zadania np. stanie na jednej nodze, zaśpiewanie kolędy itd - cokolwiek wymyślicie.
Jacek "tworzył" COŚ na boku
Cieszę się, że nie odpuściliśmy tematu gier planszowych i że Franek tak się ogarnął z tym przeżywaniem przegranej. Dziadkowie nawet są pod wrażeniem, że Franio jest już taki duży, że można sobie z nim pograć (nie tylko w domino itp).
Franuś często "gra sam". Rozstawia pionki i za każdy pionek kula po kolei i patrzy, który wygra. Cały czas po drodze relacjonuje: niebieski poszedł na herbatkę, a żółty trafił na skrót przez jaskinię! Czerwony musi wykulnąć "dwa" i wygra itd.
A Jacek? Jacek radził sobie całkiem nieźle w grze "bez atrakcji", choć dla niego największą atrakcją jest rzucanie kostką. Żeby rzucić najdalej jak się da (np. pod grzejnik lub pod szafę) lub w najdziwniejszym miejscu (na talerzu). Nawet nie patrzy ile oczek wyrzucił. Nie interesuje go już przesuwanie pionka - to Franio biegnie za tymi kostkami i patrzy ile tam jest i przesuwa pionek Jacka. Aczkolwiek Jacuś zawsze na końcu gry krzyczy "remis" niezależnie od tego kto wygrał. Wtedy Franio znów się trochę irytuje, że przecież wygrał niebieski, a Jacek nie rozumie i myśli, że jest remis. Masa śmiechu z nimi :-)
Nasza gra wizualnie nie jest bardzo piękna, tym bardziej, że Franio uparł się, by samodzielnie numerować pola. Ok - w końcu to gra dla niego. Cieszę się, że Franio podchwycił ideę gier planszowych, rozumie, że to tylko gra i naprawdę można z nim już pograć jak z "dorosłym". Poznał kolejną formę rywalizacji, a nie tylko wyścigi z Jackiem do łazienki do mycia, kiedy nie możemy ich zagonić do kąpieli i pójścia spać. A na hasło "kto pierwszy w łazience!" oboje ruszają. Szybszy i większy Franio krzyczy "wygrałem", a młodszy i wolniejszy Jacek "remis". Masa śmiechu, mówię Wam. :-)




niedziela, 19 stycznia 2014

Co nowego?

Dawno nie pisałam. Złożyło się na kilka różnych spraw, ale znów jestem. Zapewne z mniejszą regularnością niż dawniej, ale czasem zmieszczę jakiegoś posta.
Wiele zmieniło się przez te pół roku. Wiele też zrozumiałam, że np. o niektóre rzeczy niepotrzebnie się martwiłam. Choćby te konflikty chłopców. Owszem, nadal bywają, ale Jacek jest już na tyle duży, że wszelkie moje tłumaczenia bardziej rozumie. Poza tym zaskoczyła mnie ogromna więź, jaka wytworzyła się między chłopcami. Gdy już się przyzwyczaiłam do myśli, że pewnie zawsze będą bardzo różni i nie będą się zbyt przyjaźnić, jakiś czas później, z każdym dniem odkrywałam jakie oni mają wspaniałe relacje!

Gdy byli maluchami zawsze miałam wyrzuty, że nie mogę im poświęcić tyle czasu, ile bym chciała, bo dwójka bobasów w domu wymagała poświęceń ich kosztem. Wyrzucałam sobie, że może drugie dziecko powinno być później, żeby na to pierwsze było odpowiednio dużo czasu, a gdy pierwsze pójdzie do przedszkola, wtedy będzie więcej czasu na drugie. Dziś niczego nie żałuję. Przez to, że niemal przez 2 lata byli zawsze ze sobą, mimo konfliktów i różnic, pojawiła się miedzy nimi taka wieź, która naprawdę mnie zdumiewa. A czy poświeciłam im wystarczająco dużo czasu? Nie wiem. Poświęciłam tyle, ile mogłam. Grunt, że oni wiedzą, że są kochani i mogą na nas liczyć.
Oczywiście nie ma reguły. Między naszymi chłopcami jest 1,5 roku różnicy i obecnie świetnie się dogadują. Nie oznacza to oczywiście, że w przypadku większej różnicy wieku więź jest niemożliwa. Na pewno jest możliwa. Z resztą podejrzewam, że ta "więź" będzie jeszcze ewaluować i raz będzie lepiej, raz gorzej, ale w każdym razie jest zupełnie inaczej niż jeszcze kilka miesięcy temu.

Chłopcy bardzo dużo bawią się razem. Franio ma naturę "nauczyciela" i dużo Jackowi tłumaczy, nie mówiąc już o tym, że uczy go angielskiego, którego sam uczony jest w przedszkolu. Jacek dość szybko zaczął mówić, więc chłopcy zaczęli się dogadywać. Franio uczy Jacka literek, cyferek, choć Jacek prześcignął Frania w cyferkach. Do ulubionych zabaw Jacka należy kolorowanie starych kalendarzy i zaznaczanie liter parzystych i nieparzystych. A jak widzi kalkulator to po prostu szał! Na spacerach Jacek może godzinami chodzić, jeśli tylko idziemy ulicą, na której jest dużo budynków i w nieskończoność może czytać numery domów. Z kolei w lesie szybciej się nudzi i nie chce mu się iść. Wtedy liczy kroki. Mały matematyk!

Chłopcy zżyli się ze sobą. Franio kiedyś niemal ze łzami w oczach pytał, czy zawsze będzie miał Jacka, bojąc się, że kiedyś zabraknie mu brata. A Jacek ustawia przy drzwiach wyjściowych ulubione zabawki Frania, żeby już na niego czekały kiedy wróci z przedszkola.

Nadal się czasem kłócą, ale i tak jest olbrzymi postęp!
Kiedyś cieszyłam się, że jak Franio pójdzie do przedszkola to będę mieć więcej czasu na Jacka. Ale teraz jakoś jest pusto w domu bez Frania i tęsknię za nim. A jak chłopcy są razem w domu, wtedy ja mam więcej czasu dla siebie, bo oni się razem bawią. A gdy Jacek jest sam wtedy się nudzi i bardziej liczy na moje zaangażowanie.
Niesamowite, jak to się zmieniło!
I zmieni się jeszcze bardziej. Bo w czerwcu Franio po raz drugi, a Jacek po raz pierwszy zostaną
starszymi braćmi :-)

środa, 24 lipca 2013

Patyczki


Ostatnio chłopcy zachwycają się takimi kolorowymi patyczkami, na których lata świetlne temu uczyliśmy się liczyć. Fajna sprawa: można segregować je kolorami, liczyć do woli, dodawać, odejmować a także budować różne figury, czy domki. Równie dobrze ich miejsce mogą zająć patyczki do uszu, czy kredki. Polecam.



wtorek, 23 lipca 2013

San o dniach adaptacyjnych

Franio, nasz 3 latek, od września ruszy do przedszkola. Każde dziecko jest inne i nie dla każdego wejście w życie przedszkolne to bułka z masłem, dlatego starałam się przygotować Frania do tego wydarzenia, także poprzez uczestniczenie raz w tygodniu w 1,5 godzinnych zajęciach dla dwulatków, podczas których mamy wycofywały się stopniowo z zajęć, aż dzieci zostawały dzielnie z panią przedszkolanką.
Franio również nauczył się zostawać, zrozumiał, że mama zawsze po niego wróci, a pani przedszkolanka prowadziła na tyle ciekawie zajęcia, że dał radę nie myśleć o mnie w kółko i zaangażować się w zabawę. 
Po takim przygotowaniu, stwierdziłam, że resztę musimy "przerobić" na dniach adaptacyjnych w przedszkolu, do którego pójdzie we wrześniu. Pomyślałam, że musi przede wszystkim poznać swoją nową przedszkolankę, bo jak już ją pozna i będzie jej ufał to potem może już z nią konie kraść i będzie zadowolony i nie będzie tęsknił. Co się stanie we wrześniu, kiedy inne dzieci zaczną płakać? Nie wiem. Uprzedzam Frania, że możliwe, że inne dzieci będą płakać za rodzicami, bo może jeszcze nie rozumieją, że ich mamy zawsze wrócą...
Oto moje wymarzone dni adaptacyjne, niestety jedynie w śnie:
Dni adaptacyjne odbywają się na końcu sierpnia, żeby płynnie wejść we wrzesień. Każdego dnia zajmują one zaledwie godzinę - po południu, kiedy rodzice już wrócą z pracy i mogą pójść z dziećmi na te dni do przedszkola i kiedy dzieci z przedszkola pójdą już do domów, by pani przedszkolanka miała czas dla "nowych" dzieci. Pani przedszkolanka prowadzi jakieś zabawy, czy proponuje zajęcia plastyczne, żeby stać się atrakcyjną dla maluchów. Rodzice mogą być wtedy z dziećmi lub sami mogą zdecydować kiedy i czy w ogóle staną z boku lub zostawią malucha.

U nas było tak: dni adaptacyjne miały mieć miejsce przez pierwsze dwa tygodnie lipca. Można było przyjść na około 2 h jakoś do południa i pokazać dzieciom przedszkole, dołączyć do obecnej grupy trzylatków lub, jeśli się dogadało, do 6-latków, których przedszkolanka od września będzie miała trzylatki. Razem z Frankiem ruszyliśmy do 6 latków, bo zależało mi, by Franio poznał swoją nową opiekunkę. Jakże wielkie było moje zaskoczenie, kiedy powiedziała mi, że nie mogę zostać z Frankiem. Ostatecznie zapytałam, jaki jest sens dni adaptacyjnych kiedy od razu muszę zostawić Frania - to samo i tak będzie we wrześniu. Ponieważ nie było wielu dzieci i rodziców, pozwolono mi zostać. Przedszkolanka w tym czasie miała pod opieką 6 latki więc i tak nie starała się być specjalnie atrakcyjna dla maluchów, bo miała w tym czasie inne obowiązki, więc dobrze, że byli rodzice.
Generalnie ideą dni adaptacyjnych w przedszkolu Frania było: zobaczenie przedszkola, tego jak tam wygląda - nic więcej. Od drugiego dnia mogłam już zostawić Frania - nie płakał, dobrze się spisywał, umawiałam się z nim, o której po niego przyjdę i było wszystko ok. Tyle, że dni adaptacyjne to było siedzenie na placu zabaw, gdzie dzieci i tak się sobą zajmowały.
Po tygodniu powiedziano mi, że w przyszłym tygodniu mam już nie przychodzić, bo Franio dobrze sobie radzi, a oni mają za dużo dzieci i nie ogarniają i boją się, że komuś coś się stanie.
Masakra.
Dobrze, że Franio jest przygotowany, bo takie dni NIC nie dają.
Zobaczymy jak będzie we wrześniu.