środa, 24 lipca 2013

Patyczki


Ostatnio chłopcy zachwycają się takimi kolorowymi patyczkami, na których lata świetlne temu uczyliśmy się liczyć. Fajna sprawa: można segregować je kolorami, liczyć do woli, dodawać, odejmować a także budować różne figury, czy domki. Równie dobrze ich miejsce mogą zająć patyczki do uszu, czy kredki. Polecam.



wtorek, 23 lipca 2013

San o dniach adaptacyjnych

Franio, nasz 3 latek, od września ruszy do przedszkola. Każde dziecko jest inne i nie dla każdego wejście w życie przedszkolne to bułka z masłem, dlatego starałam się przygotować Frania do tego wydarzenia, także poprzez uczestniczenie raz w tygodniu w 1,5 godzinnych zajęciach dla dwulatków, podczas których mamy wycofywały się stopniowo z zajęć, aż dzieci zostawały dzielnie z panią przedszkolanką.
Franio również nauczył się zostawać, zrozumiał, że mama zawsze po niego wróci, a pani przedszkolanka prowadziła na tyle ciekawie zajęcia, że dał radę nie myśleć o mnie w kółko i zaangażować się w zabawę. 
Po takim przygotowaniu, stwierdziłam, że resztę musimy "przerobić" na dniach adaptacyjnych w przedszkolu, do którego pójdzie we wrześniu. Pomyślałam, że musi przede wszystkim poznać swoją nową przedszkolankę, bo jak już ją pozna i będzie jej ufał to potem może już z nią konie kraść i będzie zadowolony i nie będzie tęsknił. Co się stanie we wrześniu, kiedy inne dzieci zaczną płakać? Nie wiem. Uprzedzam Frania, że możliwe, że inne dzieci będą płakać za rodzicami, bo może jeszcze nie rozumieją, że ich mamy zawsze wrócą...
Oto moje wymarzone dni adaptacyjne, niestety jedynie w śnie:
Dni adaptacyjne odbywają się na końcu sierpnia, żeby płynnie wejść we wrzesień. Każdego dnia zajmują one zaledwie godzinę - po południu, kiedy rodzice już wrócą z pracy i mogą pójść z dziećmi na te dni do przedszkola i kiedy dzieci z przedszkola pójdą już do domów, by pani przedszkolanka miała czas dla "nowych" dzieci. Pani przedszkolanka prowadzi jakieś zabawy, czy proponuje zajęcia plastyczne, żeby stać się atrakcyjną dla maluchów. Rodzice mogą być wtedy z dziećmi lub sami mogą zdecydować kiedy i czy w ogóle staną z boku lub zostawią malucha.

U nas było tak: dni adaptacyjne miały mieć miejsce przez pierwsze dwa tygodnie lipca. Można było przyjść na około 2 h jakoś do południa i pokazać dzieciom przedszkole, dołączyć do obecnej grupy trzylatków lub, jeśli się dogadało, do 6-latków, których przedszkolanka od września będzie miała trzylatki. Razem z Frankiem ruszyliśmy do 6 latków, bo zależało mi, by Franio poznał swoją nową opiekunkę. Jakże wielkie było moje zaskoczenie, kiedy powiedziała mi, że nie mogę zostać z Frankiem. Ostatecznie zapytałam, jaki jest sens dni adaptacyjnych kiedy od razu muszę zostawić Frania - to samo i tak będzie we wrześniu. Ponieważ nie było wielu dzieci i rodziców, pozwolono mi zostać. Przedszkolanka w tym czasie miała pod opieką 6 latki więc i tak nie starała się być specjalnie atrakcyjna dla maluchów, bo miała w tym czasie inne obowiązki, więc dobrze, że byli rodzice.
Generalnie ideą dni adaptacyjnych w przedszkolu Frania było: zobaczenie przedszkola, tego jak tam wygląda - nic więcej. Od drugiego dnia mogłam już zostawić Frania - nie płakał, dobrze się spisywał, umawiałam się z nim, o której po niego przyjdę i było wszystko ok. Tyle, że dni adaptacyjne to było siedzenie na placu zabaw, gdzie dzieci i tak się sobą zajmowały.
Po tygodniu powiedziano mi, że w przyszłym tygodniu mam już nie przychodzić, bo Franio dobrze sobie radzi, a oni mają za dużo dzieci i nie ogarniają i boją się, że komuś coś się stanie.
Masakra.
Dobrze, że Franio jest przygotowany, bo takie dni NIC nie dają.
Zobaczymy jak będzie we wrześniu.

środa, 3 lipca 2013

Relaks w wakacje?

Byliśmy kilka dni na wakacjach nad polskim morzem. Od lat jeździmy przed lub po sezonie, nie tylko ze względu na ceny, ale na brak tłumów, których nienawidzę. Wszyscy zazdrościli - wakacje, odpoczniecie, super.
No pewnie, że super. Co prawda nie wiem, czy na wakacjach z małymi dziećmi się odpoczywa (i tak budzą się przed 6 rano i nie ma w pobliżu żadnej babci, żeby choć przez pół godziny spojrzała na wnuków), ale jest inaczej. Przede wszystkim tata jest cały czas z nami i nie musi chodzić do pracy i może inwestować swój czas w rodzinę. Codzienna rutyna zostaje przełamana, bo są wakacje, jest morze, drzemki są gdzie popadnie, wspinamy się na latarnie i na wydmy, wiatry, deszcze i burze nie są nam straszne, jemy lody, odkrywamy nowe place zabaw, spacerujemy po lesie szukając szlaków, odganiamy komary, mówiąc im, że są wstrętne i pytając czy mogą lecieć obok nas skoro w tym lesie jest dużo miejsca, a nie akurat na nas polować (wywołując u dzieci salwy śmiechu).
Co prawda brakowało mi trochę gór i rowerów (morze mnie na dłuższą metę nudzi), no ale może uda nam się jeszcze zrealizować aktywniejszy wypoczynek późniejszą porą...
Plaża dla dzieci to raj - woda, piasek, koparki, wywrotki... Właściwie dzieci same sobą się zajmują, rodzice mogą mieć labę. No właśnie. Czy wylegiwać się na piachu i odpoczywać, czy może inwestować w relację i przez wspólną zabawę budować silniejszą więź z dziećmi? Jak zwykle - złoty środek - wilk syty i owca cała. Rodzic odpocząć też musi i może się wylegiwać. I wypoczęty rodzic lepiej bawi się w budowanie zamków i miast z piasku niż taki, który się do tego zmusza. Wypoczęty rodzic chętniej sprawdza jak fale zmywają ślady stóp, chętniej rysuje ogromne litery z imionami dzieci na piasku, chętniej biega i wskakuje z dziećmi do morza, chętniej szuka muszli i kamieni. Dzieci i tak wiele wyczuwają.
A na koniec kilka zdjęć:
Nie schowacie się w namiocie. Jestem!
Budowa trwa
Jedyny dzień plażowej pogody



piątek, 21 czerwca 2013

Nieznajomi

Czy zdarza się Wam, że zaczepiają Was jacyś nieznajomi na ulicy, żeby powiedzieć coś na temat Waszych dzieci? Nam ostatnio dosyć często. Jedna starsza pani po prostu zapytała jaka jest różnica wieku między Franiem i Jackiem i zaczęła opowiadać, jak to ona kiedyś też byłą młodą mamą. W porządku - nawet było sympatycznie.
Druga pani w sklepie przy kasie, jak rozładowywałam zakupy do skasowania, a Jacek próbował je dosięgnąć (m.in. pierniki i czekolada kupiona jako prezent), odezwała się z pytaniem, czy on (tj. Jacuś) je już pierniki. Ja mówię, że zaraz spróbujemy. A czy czekoladę też? No też. Pokiwała głową z niesmakiem, spojrzała na butelkę Jacka ze smoczkiem, która wystawała z mojego plecaka i powiedziała: to po co mu ten smoczek?
Na początku aż zaczęłam mieć wątpliwości. Może faktycznie nie powinnam dawać mu piernika, bo tam jest miód, a to ponoć silny alergen, a Jacuś jest trochę atopowy. Ale potem pomyślałam, że kurczę blade, ta kobieta nic o mnie nie wie. Nie wie, że nie żywię dzieci wyłącznie słodyczami, że w mojej kuchni znajdzie i kaszę jaglaną, i owoce, i warzywa i czekoladę też. Nie wie, że łatwej zabrać na spacer butelkę ze smoczkiem, którą Jacek uwielbia, niż soczek ze słomką, który jak ściśnie kartonik to na 100% będzie miał mokrą i brudną koszulkę (a w upały musimy pić dużo). Nie wie, że Jacek nie używa smoczka, więc picie z butli nie jest dla mnie przestępstwem. A nawet gdyby pił tylko ze smoczków i spał ze smokiem, i chodził ze smoczkiem to przecież, czy to jej sprawa? Może to z troski o zęby, które mogą się wykrzywić po smoku? A może nie pasowało jej, że skoro Jacek jest taki duży, że nawet jada piernika i czekoladę, to duże dzieci nie powinny pić ze smoczka? Taka przykra była ta krytyka. Dobrze, że nie było wtedy ze mną Frania, bo od razu by pytał: "A co pani mówi?". "Krytykuje mnie, synku, że daję Wam słodycze?". "A czemu?". "Bo nie są zbyt zdrowe a dzieci powinny odżywiać się zdrowo. To od dziś, Franio, nie będziecie jeść słodyczy. Tata i ja będziemy, ale Wam wolno tylko patrzeć". Ciekawe, jak by to wyglądało. Taki jest nasz dom, że lubię czekoladę i czasem się nią częstujemy - i dzieci też - w końcu są też domownikami, częścią rodziny, naszymi małymi przyjaciółmi. Może kiedyś zrezygnuję ze słodyczy, ale teraz kompletnie nie mam na to ochoty. 
Innym razem szłam z chłopcami do sklepu po cebulę (była naprawdę pilnie potrzebna do tortilli na obiad, a wcześniej nie zauważyłam, że już zabrakło cebuli w domu). Idziemy w stronę sklepu, a Jacek zaczyna ciągnąć w innym kierunku - na plac zabaw. Tłumaczę mu, że pójdziemy na plac, ale najpierw musimy pójść po cebulkę. Nie dało rady. Co zaczynałam mówić, Jacek krzyczał coraz głośniej i nie słuchał co próbowałam mu powiedzieć i płakał. Niosłam go na rękach żeby nie uciekał (tym bardziej, że tam jeździły samochody). Franek też płakał (denerwował się, że Jacek tak płacze). Generalnie sceny dantejskie na pół ulicy. Z tego płaczu Jacek nawet zwymiotował. Masakra. Już nie wiedziałam co robić, jak go uspokoić, bo nawet nie chciał mnie słuchać. Jak przytulałam to odpychał. Aż podeszła pani nieznajoma, która wszystko słyszała i widziała (w końcu szła za nami i trudno nas nie było widzieć, a tym bardziej nie słyszeć) i zaczęła mówić do Jacka (już usłyszała jak ma na imię) i dopiero jej zaczął słuchać, mimo iż mówiła to samo, co ja. Mówiła spokojnym głosem: "Jacusiu, musisz iść z mamą do sklepu po cebulkę, żeby mama mogła ugotować obiad, żebyście zdążyli przed zamknięciem sklepu" - było to około południa więc zamkniecie sklepu nam nie groziło, ale obcy, spokojny głos, którego Jacuś po prostu posłuchał, sprawił, że Jacek bez problemu pomaszerował do sklepu, a co więcej nie pozwolił zabrać sobie cebuli. Na placu zabaw położył ją koło zjeżdżalni, nie pozwolił schować do plecaka, a w drodze do domu trzymał ją cały czas w ręce. Ta pani nieznajoma bardzo nam pomogła.

Tak zastanawiałam się jaką ja jestem nieznajomą. Na pewno nauczyłam się nie krytykować i nie oceniać innych, bo każdy ma inne dziecko. Nie oceniam, że np. ale zła matka, bo jej całkiem duże dziecko biega po placu zabaw ze smoczkiem w buzi. Bo może to dziecko naprawdę teraz tego smoka potrzebuje i tej mamie trudno go oduczyć, tak jak mi trudno nauczyć Frania jeść zupę. W końcu i jej i mi się kiedyś uda. Nie krytykuję więc za czekoladę, pierniki i inne rzeczy, bo zakładam że każda mama wie najlepiej, a ja nie wiem o niej i o jej dziecku nic. Chyba tylko na patologię i bicie trzeba zwracać uwagę (nawet jest taka kampania: kocham nie biję, nie krzyczę, reaguję, mam czas). Na placu zabaw spotykałam pewnego trzylatka z jego babcią, która co chwilę mówiła do niego: "Ale gapa z ciebie". Gdy kiedyś temu chłopczykowi powiedziałam, że podoba mi się to, co zrobił, to się uśmiechnął. Szkoda, że nie babcia, tylko ja.
Dwa dni temu zwróciłam uwagę pewnej innej babci, że proszę, żeby nie paliła papierosów na placu zabaw. Jestem już taka, że jestem wyczulona na ten smród i dziwię się palaczom, nie tylko dlatego, że rujnują swoje zdrowie i tracą pieniądze, ale że nie przeszkadza im ten smród, śmierdzące włosy, ubrania, firany. Wszystko. Gdybym szła z dziećmi posiedzieć pod budką z piwem to istnieje prawdopodobieństwo, że ktoś tam będzie fajczył, ale idąc na plac zabaw zakładam, że to miejsce dla dzieci, gdzie się nie pali, a jeśli już ktoś naprawdę musi, to odejdzie na bok lub chociaż zapyta, czy komuś to nie przeszkadza. Niestety, nieznajoma babcia na moją prośbę stwierdziła, że przesadzam, że przecież to powietrze, a ja nie poczułam papierosa z okolic zjeżdżalni (ona paliła przy piaskownicy), tylko się po prostu odwróciłam i ją z tym petem zobaczyłam. No i wywiązała się dyskusja, że dbam by moje dzieci unikały palaczy i plac zabaw jest takim miejscem, a ja jestem bardzo wyczulona na ten zapach, że nie chcę by truła moje dzieci. Ona nic sobie z tego nie zrobiła stwierdzając że jestem wariatką. Może i jestem. Ale mam do tego prawo. Mam prawo zwrócić uwagę. Czy odniesie ona skutek? Nie wiem.
Takie to jakieś trudne. Czy zwracać uwagę jeśli widzimy jakieś zło, żeby mieć czyste sumienie, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, zamiast udawać, że się nie widzi lub stwierdzić, że jakoś damy radę przetrzymać to zło? Czy może lepiej nie, bo nie znamy całej sytuacji i niepotrzebnie się wtrącimy? Nie wiem. W każdym razie kupowanie pierników nie było złym zachowaniem - to było niepotrzebne wtrącenie :-)
To my jesteśmy dorośli - musimy decydować tak, jak czujemy. Mamy prawo bronić innych. Przecież zwrócenie uwagi nie jest jednoznaczne z odebraniem dzieci rodzicom, nawet jeśli nie są wzorowi.
Bądźmy mądrymi nieznajomymi. Reagujmy - gdy trzeba. Nie krytykujmy - gdy nie musimy. Gdy możemy kogoś pochwalić - pochwalmy i zróbmy komuś przyjemność (ostatnio powiedziano mi, że wyglądam na góra 25 lat - to było miłe). Gdy możemy pomóc - pomóżmy.



Za dwa dni jedziemy na wakacje. Pogoda ma się akurat popsuć :-) Ale i tak będzie fajnie. Nasza czteroosobowa rodzinka w komplecie bez stresów i pośpiechu. To będzie dobry czas.
Pozdrawiam.

piątek, 14 czerwca 2013

Rutyna

Tak sobie wczoraj myślałam o rutynie. O tym, jaką atrakcją dla dzieci jest wizyta u kogoś innego w domu (u dziadków, kuzynów, kolegów), zabawa jego zabawkami, o tym, że mimo, iż place zabaw są fajne, to jednak atrakcją jest zrobienie czegoś innego lub chociaż gdzieś indziej, niż zazwyczaj. Rutyna: wstawanie, mycie, ubieranie, pacierz, śniadanie, bajka, spacer, drzemka, obiadek, zabawa w domu, powrót taty, wyjście lub zabawy w domu itd. itd. itd.
Z jednej strony taki rytm to same plusy: dzieci wiedzą czego oczekiwać (np. Franio tak lubi), ja wiem kiedy mogę sobie zaplanować coś co muszę zrobić, kiedy będę miała chwilę swojej pauzy. Z drugiej strony jeśli ktoś sztywno trzyma się rytmu to ma ograniczone możliwości zrobienia czegoś innego: teraz nie możemy wyjść bo dzieci są zmęczone i muszą mieć drzemkę, a teraz z kolei musimy poczekać aż zjedzą, bo inaczej będą głodne. Z "trzeciej" strony rytm może zbrzydnąć - rutyna, rutyna - wciąż to samo. I znów ktoś powie: niech się przyzwyczajają - czeka ich w przyszłości rytm: dom, praca, dzieci, dom, praca, dzieci...
A jednak to my jesteśmy organizatorami naszego czasu i to my, choć musimy się podporządkować pewnej rutynie (praca, dom, dzieci - drzemka, obiadek, spacer) możemy sobie fundować różne atrakcje. Zaplanować ciekawie weekend, nie martwić brakiem drzemki tyko pozwolić spać dziecku w wózku, samochodzie, nosidle, na rowerze (fakt, że my nie mamy wtedy chwili oddechu w domu lub czasu, żeby nadgonić prace domowe) i zrobić coś inaczej niż zwykle. Nie dajmy się zwariować, nie wpadajmy w skrajności i postawmy na słynny złoty środek.
Właśnie wczoraj zrobiliśmy z chłopcami coś inaczej. Miałam wczoraj do załatwienia pewną sprawę w innej części miasta. Pewnie normalnie wpakowałabym chłopców do auta i byśmy pojechali załatwić co tam trzeba. Ale pomyślałam: zróbmy atrakcję! Zorganizowałam im wycieczkę autobusową, potem znaleźliśmy inny plac zabaw, potem pojeździliśmy tramwajem, a potem znów innym autobusem. Wózka nie brałam, bo Jacek zaczyna już nim gardzić, więc po co mi niepotrzebny bubel do pchania i ładowania do autobusów? Wzięłam nosidło na plecy, jakby Jacka już nogi bolały, bo mieliśmy sporo do przejścia. Zaopatrzona w picie, jedzenie, zabawki na plac zabaw, nawet książeczkę gdybyśmy długo musieli czekać na autobus ruszyliśmy kupić bilety. Tak naprawdę niby nic i nie spodziewałam się takiej reakcji-atrakcji! Chłopcy byli zachwyceni! Franio może nie tak bardzo jak Jacek, bo już nieraz jeździł środkami komunikacji miejskiej. Jacek też, ale albo nie pamiętał albo jak był młodszy nie robiło to na nim takiego wrażenia jak dziś. Jacyś popłakał się gdy musieliśmy wysiąść z autobusu, gdy już był nasz przystanek. On jest fanem autobusów (nawet ma taki do spania) i chciał jechać dalej. W tramwaju aż zaniemówił. Spędziliśmy naprawdę miłe, ciekawe, atrakcyjne, po prostu inne popołudnie. Chłopcy wrócili zmęczeni - emocjami i marszem (Jacek ani razu nie wsiadł do nosidła) - ale zadowoleni. Kolację wcinali, aż im się uszy trzęsły - nawet Jacka nie musiałam specjalnie gonić, by jadł.
To my jesteśmy organizatorami naszego czasu. A jeśli dzieci wyczują, że my potrafimy być ponad rutyną i organizować atrakcje, istnieje szansa, że w przyszłości również będą aktywni i rutyna w postaci "dom, praca, dzieci" ich nie pokona.

czwartek, 6 czerwca 2013

Sie je je

Ostatnio mąż i chłopcy wrócili z zakupów z Ikei z różnymi nasionkami, jak oregano, czy melisa. Nie wiedziałam, że w Ikei coś takiego sprzedają, a jednak. Zielone kubeczki, specjalne nasionka do zasiania i nawet ziemia. Tata z Frankiem pięknie wszystko przygotowali (nawet zrobili szklarnię z butelki) i patrzymy sobie codziennie na postępy w rozwoju naszych roślinek. Nawet fajna sprawa. Chłopcy muszą pamiętać o podlewaniu i troszkę się wkręcili. Co prawda efekt wzrostu nie jest tak szybki jak w przypadku wielkanocnej rzeżuchy, czy gdybyśmy mieli tu w doniczce fasolkę, ale i tak uważam, że na dobry pomysł wpadł mój kochany mąż, żeby pobawić się z dziećmi w ogrodnika. Polecam. Nie tylko raz na rok rzeżuchę, ale dlaczego nie spróbować czegoś więcej i częściej?

sobota, 1 czerwca 2013

Nie cierpię pociągów

Może macie jakieś zabawy, w które nie lubicie się bawić z dziećmi - w każdym razie ja z pewnością mam. Nie cierpię bawić się z Franiem jego ciuchciami. Generalnie jak słyszę prośbę, by się z nim pobawić pociągami, że ja będę jeździć taką czy siaką lokomotywą, to już mi się nie chce. Nie wiem skąd ta alergia na ciuchcie, ale jeżdżenie nimi wybitnie mnie nudzi. Nie wiem do czego to porównać - może gdyby tata miałby się bawić w przebieranie lalek? Jeszcze wspólne budowanie trasy jest dość ciekawe - trzeba pomyśleć jak połączyć te wszystkie zwrotnice, by całość do siebie pasowała, by powstała porządna trasa, ale samo jeżdżenie i pchanie tych ciuchci jest zdecydowanie nie dla mnie. Wymyślanie z Franiem fabuły, po co i gdzie te ciuchcie jadą również jest dla mnie męczące (ciekawe, że te same fabuły w zabawie samochodzikami jakoś mnie nie męczą). Co więc robię? Żeby nie zasnąć i mniej się męczyć próbuję w zabawie przemycić jakieś fabuły z pewnym problemem, z którym często zmagamy się z Frankiem, żeby zobaczył jak sobie radzą z tym jego ulubione ciuchcie. Może przykład: Franio często mówi, że on czegoś nie da rady zrobić i że nigdy się czegoś nie nauczy, toteż w zabawie wymyślam, że jakaś lokomotywa nie może czegoś zrobić (np. wjechać na wzgórze) i wtedy prowadzę z nią dialog - lokomotywa używa słów Frania, że nie da rady, nigdy sobie nie poradzi, a ja, że spokojnie, że trening czyni mistrza, że jej pomogę, że powoli, a na pewno się uda, jak nie od razu to za jakiś czas. Oczywiście ostatecznie udaje mi się podjechać tą ciuchcią na to wzgórze, żeby problem zakończył się sukcesem. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czy ma to jakiś wpływ na Franka, ale przynajmniej próbuję. Poza tym wymyślanie przydatnych dla Franika fabuł pomaga mi przetrwać tę nudną dla mnie zabawę (Franio wie, że za nią nie przepadam, ale czasem nie mam serca mu odmówić).

niedziela, 26 maja 2013

Urodziny

Dziś dzień mamy, ale także moje urodziny. W dzieciństwie byłam nieszczęśliwa z tego powodu, że moje urodziny wypadają w dzień matki (w przeciwieństwie do mojej mamy), bo wiązało się to z odwiedzaniem moich babć, czyli mam moich rodziców i byłam zazdrosna, że ten dzień nie jest "tylko mój". Teraz z kolei bardzo się cieszę, że tak się właśnie złożyło, bo kiedy lat przybywa to już za bardzo nie chce się ich liczyć, a dzień mamy przyćmiewa urodziny i zawsze już jestem szczęśliwa patrząc jako mama na nasze dzieci. Poza tym jestem pewna, że także fakt, iż urodziłam się w dzień mamy, wpłynął na decyzję, że w życiu chcę  przede wszystkim postawić na rodzinę, być dobrą żoną i mamą. Że jeśli tylko będę miała możliwość to zrezygnuję z pracy, by być mamą na cały etat.
Dzisiejszy dzień był troszeczkę smutniejszy. Przyznam się - dziś kończę 30 lat i jakoś tak złapałam depresyjny nastrój. Dziesięć lat temu miałam perspektywę kilku lat studiów, małżeństwa, czy tego, że urodzę dzieci. Dziś nie mam planu na kolejne dziesięciolecie. Mam wrażenie, że wszystko już za mną. Marzę o kolejnym dziecku, ale martwi mnie, że tak dobrą decyzję stopują względy finansowe. Że teraz będzie już tylko trudniej.
Tak naprawdę od wczoraj nic się nie zmieniło poza 3 z przodu. Powtarzam moją mantrę: na wszystko w życiu jest czas. Trzeba się z tym pogodzić. Co jest lekarstwem na smutne myśli, depresyjny nastrój, gorszy dzień? Wdzięczność. Wdzięczność za to co mam, bo mam dużo - przede wszystkim kochanego męża, Frania, Jacka. Choć na wiele nie mogę sobie pozwolić, to nie brakuje mi podstawowych rzeczy. 
Choć nie mam planu na kolejne 10-lecie, to przede mną jeszcze wiele miłych rzeczy, o których dopiero się dowiem. Pewnie jak chłopcy będą starsi będziemy z mężem mieli więcej czasu dla siebie, co jest wyśmienitą perspektywą.
Każdy ma jakiś kryzys. Nie wiem, czy to już ten w połowie wieku, kiedy człowiek zastanawia się, czy to co zrobił w życiu ma sens, po co to robił, dla kogo, co z tego zostaje, a co można przekreślić, co jest tak naprawdę ważne. Kryzysy są dobre, bo człowiek wychodzi z nich mocniejszy, wie kim jest, jaki ma cel w życiu. Oby się udało. 

czwartek, 23 maja 2013

Jacuś zbój?

Generalnie od zawsze wiedziałam, że każde dziecko jest inne, ale nie sądziłam, że trafią nam się takie dzieci, które kompletnie się różnią - nie tylko cechami zewnętrznymi, jak kolorem oczu, karnacją, czy na pierwszy rzut oka zupełnie inną buzią, ale także upodobaniami, charakterem. Niby rodzeństwo, a jednak jakby zupełnie z różnych planet. Niby wszystko wiem, ale śmieję się z Jacka, że jest zbójem, dzikiem, bo nie wpasowuje się w żadną normę. Niby fajnie - indywidualista, może daleko zajdzie dzięki swoim "dzikim" pomysłom (niektórzy uważają, że zbyt posłuszne dzieci nie wiedzą jak żyć i co robić po skończeniu szkół). A może po prostu przesadzam, bo mam porównanie (a przecież nie powinno się porównywać) tylko ze starszym bratem, który chętnie je, nie ma pomysłów, żeby wejść na fotel od tyłu, nasypać bez pytania proszku do pralki, czy włożyć do niej nocnik. Tak - generalnie Jacek nie jest dzieckiem, które idzie "obsłużyć". I znów można powiedzieć, że dobrze - szybko będzie bardziej samodzielny (bo przecież Frania to trzeba strasznie motywować, a i tak powtarza, że on się nigdy nie nauczy - swoją drogą też ciekawy przypadek: mądry chłopiec, który zna literki i cyferki, składa małe elementy lego zgodnie z instrukcją dla 6 latków, układa puzzle ponad swoją normę wiekową, a płacze, że sam nie wytrze nosa lub że się obleje zupą).
Jacek odrzuca normy i reguły, który Franio akceptował bez problemu. Im bardziej się coś mu narzuca, wyjaśnia, motywuje tym trudniej osiągnąć to, co chcemy. Jacek zgadza się zazwyczaj wtedy, gdy ma swobodę wyboru. No cóż - trochę mnie to martwi w kontekście przedszkola, bo tam są przecież normy i reguły, ale mamy jeszcze czas. 
Jaki jest sposób na zbója Jacka? Muszę zaakceptować jego szczególną naturę. Niezależnie od spokoju i skupienia Franka, muszę zaakceptować i nie krytykować wiecznego wiercenia się Jacusia. I nie mogę oferować mu pomocy na siłę, ale jakoś bez narzucania się.
Taki sam jest sposób na Frania, który boi się, że nie da rady się niczego nauczyć.
Akceptacja, akceptacja i jeszcze raz akceptacja. Jak chłopcy będą czuli, że są akceptowani to cokolwiek się dzieje, to jakoś pomalutku damy radę. Nie wiem jeszcze do końca jak, ale czuję, że akceptacja i rozumienie się nawzajem jest tu jakimś kluczem. Nie mam tu na myśli jakiegoś złego zachowania, którego nie można zaakceptować, ale naturę człowieka, że jest taki, jaki jest. My też przecież chcemy być akceptowani, żeby inni nas nie krytykowali, żeby innym podobało się to co robimy. Bo jeśli ktoś nami gardzi to w życiu się przed kimś takim nie otworzymy, a bardzo nie chcę, żeby dzieci czuły, że ich nie rozumiemy i nie akceptujemy i że dojdą do wniosku, że w ogóle szkoda z nami gadać.
Poza tym akceptacja umożliwia rozwój dziecka, dzięki niej urzeczywistniają się jego możliwości. Poza tym, trzeba jeszcze umieć dać odczuć dziecku, że jest akceptowane i kochane, ale to już zupełnie inna bajka.

poniedziałek, 20 maja 2013

Klamerki

Czy Wasze dzieci też lubią bawić się klamerkami? Sama pamiętam, że jak byłam małą dziewczynką to klamerki były dla mnie dość zajmujące - służyły do zabawy, ale także lubiłam pomagać rozwieszać pranie. Franio i Jacuś również bawią się klamerkami: przewożą je samochodami, przypinają do czego się da, wkładają i wyjmują z różnych pojemników, segregują ich kolory, wreszcie pomagają przy wieszaniu prania. Małe paluszki ćwiczą i kombinują jak poprawnie rozpiąć klamerkę, a na buzi widać mocne skupienie. Stąd mój wniosek: klamerki są także "zabawką" edukacyjną, choć nie tańczą i nie śpiewają.

piątek, 17 maja 2013

H2O

Kolejny raz upewniłam się w przekonaniu, że najlepszymi zabawkami nie są te kupione za nie wiadomo ile złotych, ale otaczający nas świat: woda, piasek, patyki, kamienie, szyszki itp. Zrobiło się ostatnio dość ciepło, więc chłopcy mają ogromną frajdę bawiąc się wodą. Czy to podlewanie, przelewanie, nalewanie, chlapanie, wrzucanie piasku i robienie błota. Generalnie szał. Taka zwykła rzecz, a cieszy.
Pozdrawiam.




wtorek, 14 maja 2013

Segregacja

Oto kolejna codzienna czynność, która pełni rolę zabawy, a na dodatek pobrzmiewa nutką edukacji. Chodzi o segregację śmieci. Pewnie większość rodziców zauważyła zainteresowanie swoich dzieci śmieciami, a szczególnie takimi, które nadają się do przetworzenia, jak np: rolki po papierze toaletowym, ręcznikach kuchennych, z których można tworzyć różnego rodzaju łańcuchy, ludziki, lornetki, czy inne, jak: kartoniki po lekarstwach, butelki plastikowe i wiele, wiele innych (tutaj wyobraźnia dzieci nie zna granic). Ostatnio Jacek zaskoczył mnie swoim pomysłem dotyczącym butelek szklanych, które właśnie miały być wyniesione do odpowiedniego worka. Zaczął budować z nich mur, a Franio podchwycił ideę brata i dobudowywał mur z butelek plastikowych. Potem przez niego przeskakiwali/przechodzili i trzeba było uważać, by nie przewrócić jakiejś butelki. Ja bym tego nie wymyśliła. W ogóle by mi do głowy nie przyszło, że można bawić się butelkami, które właśnie szykowaliśmy do wyrzucenia do odpowiedniego pojemnika. Polecam segregowanie śmieci nie tylko ze względu na ochronę środowiska, tańsze opłaty za wywóz, ale ze względu na zabawę dla dzieci. Poza tym zawsze podczas segregacji wywiązuje się pogadanka o utylizacji, o tym, że z drewna mamy papier i łamigłówki, a z plastikowej torby mogą powstać plastikowe zabawki, a odpadki po żywności trafią na kompost, a dżdżownice przerobią je na żyzną ziemię itd. itp. Franio już wie, że do żółtych pojemników wrzucamy plastik. A gdy prosimy go, by wyrzucił w domu coś do kosza, to zazwyczaj pyta do którego pojemnika, bo w szafce pod zlewem mamy ich kilka.

sobota, 11 maja 2013

Przejażdżka

Czasem tak jest, że choć cały dzień jesteśmy z dziećmi, to tak naprawdę spędzamy ze sobą mało czasu. A bo to musimy coś zrobić w domu, a to musimy coś załatwić na mieście czy jeszcze coś innego. I niby dzieci cały czas są pod naszą opieką, bo krzątając się w domu widzimy jak się bawią, czy nawet włączymy im jakąś bajkę, a jadąc załatwić nasze sprawy na mieście przecież organizujemy im przejażdżkę. Nawet jesteśmy dumni, że tak sprawnie udaje nam się łączyć rodzicielstwo z innymi obowiązkami. A na placu zabaw, na który przecież wędrujemy dla dzieci, po prostu siedzimy i odpoczywamy na ławce, bo dzieci same sobie radzą.
Na końcu dnia okazuje się jednak, że jakoś mało dziś rozmawialiśmy, że właściwie nie wiemy co tam słychać u naszych dzieci. Czasem tak jest, że cieszymy się faktem, iż nasze maluchy potrafią już bardziej zająć się same, więc wykorzystujemy to i zostawiamy je im własnym pomysłom a my robimy to, co musi być zrobione. Taka sytuacja może się też zdarzyć miedzy małżonkami, że w biegu codzienności za bardzo nie wiedzą co u siebie słychać.
Wyścigi na zakupach
I choć dzieci bardzo potrzebują czasu tylko dla siebie, to myślę, że warto poświęcać dzieciom więcej uwagi. Tak jak małżonkowie muszą dbać o swoje uczucia, żeby nie wygasły, tak samo musimy poświęcać więcej energii naszym pociechom. Żebyśmy robili tyle, ile naprawdę musimy zrobić, byśmy umieli przekładać mniej ważne sprawy na później, żeby podczas tych obowiązkowych przejażdżek z dziećmi rozmawiać, grać w gry słowne, wypatrywać różnych ciekawostek po drodze i liczyć kto więcej znalazł. Żebyśmy pracę w domu wykonywali choć trochę wspólnie z dziećmi, choć trwa to dłużej, byśmy wieczorem nie tylko mogli być naprawdę dumni, że udało nam się pogodzić bycie rodzicem z obowiązkami, ale przede wszystkim, by budować naszą więź z dziećmi, by one wiedziały, że są dla nas ważne i że mamy dla nich czas. Choć czasu często brakuje, to my jesteśmy jego organizatorami i my musimy mądrze go planować.

niedziela, 5 maja 2013

Magia miejsca

Każdy z nas nieraz słyszał o tym, że maluchom należy zmieniać otoczenie, czy to aby poradzić coś na ich płacz, czy aby zabrać z miejsca gdzie coś je kusi, a czego dotykać nie powinny itd. Po raz kolejny przekonałam się, że także u naszych chłopców zmiana miejsca jest magiczna. Nawet jeśli wykonujemy te same czynności, ale miejsce się zmienia, mamy dobrą zabawę i wartościowy czas. Kiedyś pisałam o zabawie samochodzikami w piaskownicy zamiast w domu, rysowaniu kredą zamiast kredkami na kartce, a dziś znów o naszych ulubionych samochodach, ale na... balkonie. Wystarczyło zanieść resorki na balkon, a zabawa się rozkręciła. Jestem pewna, że w domu samochodziki leżałyby nietknięte, ale wystarczyło zmienić miejsce i już. Magia miejsca. Chyba coś w tym jest. Często dzieciom bardziej dopisuje apetyt u dziadków albo u babci w łazience jakoś wygodniej robi się siusiu na ubikację niż w domu. Lub książka przeczytana w namiocie jest ciekawsza niż na kanapie, a podwieczorek zjedzony na balkonie vel w parku jest chętniej jedzony. Toteż nie tylko niemowlęta potrzebują zmiany otoczenia :-)

wtorek, 30 kwietnia 2013

Maleńki sukces - ciąg dalszy

Króciutko - o konflikcie o owieczkę pisałam tutaj, gdzie cieszyłam się, że Franio dobrowolnie oddał owcę bratu. Dziś jak chłopcy zasypiali, Jacuś chwycił owcę, powiedział "F" i wyciągnął ją w kierunku łóżka brata. Zapytałam go, czy chce oddać owieczkę Franiowi a on powiedział "ta". I zero płaczu. Nie wiem czy tak zapamiętał ten dwudniowy system zmian a zapomniał, że i tak już on nie funkcjonuje, bo od kilku dni z owcą śpi tylko Jacuś, czy po prostu sam chciał się podzielić. Cokolwiek - jestem pod wrażeniem. Nawet niemal nie pamiętam, że kiedykolwiek był konflikt o owieczkę.

Wilczek i konflikt

Dzień zaczął się jak zwykle. Po wstaniu z łóżka, umyciu się, ubraniu i porannym pacierzu, mama zawołała Wilczka na śniadanie. Jednak dziś Wilczuś nie chciał przyjść do kuchni.
- Nie jesteś głodny? - zapytała synka mama.
- Już nigdy nie będę głodny - odrzekł Wilczek.
- O ho, ho. To chyba mamy konflikt - powiedziała mama. - Wilczku, czy wiesz, co to jest konflikt?
- Nie wiem.
- Konflikt jest wtedy, gdy ty chcesz czegoś innego niż ja, a ja chcę czegoś innego niż ty. Konflikty trzeba rozwiązywać, wiesz?
- Ale jak?
- Tak, żeby wszyscy byli zadowoleni i nikt nie był poszkodowany.
- Chyba nie rozumiem - rzekł Wilczek.
- Zobacz synku, jestem zasmucona, bo martwię się, że nie chcesz zjeść śniadania i boję się, że nie będziesz miał siły na zabawę przez cały dzień, jak nic nie zjesz. A ty z kolei nie chcesz zjeść śniadania i mówisz że już nigdy nie będziesz głodny. Musimy znaleźć rozwiązanie tak, żeby każdy z nas spełnił swoją wolę, ale jednocześnie zadowolił drugą osobę. Czy masz jakiś pomysł, żeby każdy był zadowolony?
- Nie. Nie będę jadł śniadania - powiedział Wilczek.
- Hmm. Chcesz mi powiedzieć, że nie będzie jadł.
- Właśnie tak. Nie chcę już jeść chleba.
- Rozumiem. Wolałbyś nie jeść dziś chleba.
- Tak. Maluszek jada kaszkę dla maluchów - oznajmił Wilczek.
- Ty lubisz kaszkę.
- Tak. 
- Chciałbyś zjeść dziś kaszkę na śniadanie?
- Tak.
- W takim razie udało nam się rozwiązać nasz konflikt. Zjesz dziś kaszkę na śniadanie, a ja nie będę się martwić, że nie będziesz miał siły na zabawę. Może tak być?
- Jasne. O jakim smaku mamy kaszkę?
- Chyba truskawkowym, ale jak chcesz możemy dziś kupić jakiś inny smak na jutro. Co ty na to?
- Zobaczymy. Lubię truskawkowy.
- W takim razie zapraszam na śniadanie.
Wilczkowi bardzo smakowało śniadanko a mama cieszyła się, że Wilczek się najadł. Po śniadaniu powiedziała:
- Widzisz Wilczku, zawsze jeśli mamy z kimś jakiś konflikt to musimy tak długo rozmawiać i szukać rozwiązania aż nikt nie będzie pokrzywdzony.
- Rozumiem mamo. Będziemy wymyślać różne rozwiązania.
- To może porozmawiamy o twoim zasypianiu. Nie lubię szaleństwa w łóżku, gdy Maluszek obok śpi. Boję się, że mogą go obudzić. Masz jakiś pomysł jak rozwiązać ten konflikt?
- Może będziemy z Maluszkiem chodzić później spać to razem będziemy szaleć - zasugerował Wilczuś.
- Obawiam się, że późne chodzenie spać może spowodować to, że rano będziesz niewyspany i nie będziesz miał siły na zabawę w przedszkolu. A poza tym, jak dzieci są niewyspane i szaleją to łatwo o wypadek, a bardzo bym się zmartwiła gdyby coś wam się stało.
- To może jak będę już w łóżku to będziemy jeszcze czytać, albo opowiadać bajki - zaproponował mały wilk.
- Ten pomysł mi się podoba. Nie pójdziesz za późno spać i będziesz miał siłę na następny dzień, a zamiast szaleństw przeczytamy jeszcze razem bajkę.
- Dwie bajki - dodał Wilczek.
- No niech będzie - dwie bajki. Może być - zgodziła się mama.
- Umowa stoi? - upewnił się Wilczuś.
- Stoi - potwierdziła mama. - To co, przyjmij piątkę.
- Tak jest! - odparł Wilczek.

piątek, 26 kwietnia 2013

Maleńki sukces

Pisałam kiedyś o starciu między chłopcami dotyczącym, który z nich będzie spał z owieczką (stara zabawka po małym tatusiu) i byłam podłamana, że Franio nie przyjmuje żadnej argumentacji, żeby wymyślić coś, żeby każdy z chłopaczków był usatysfakcjonowany. A ponieważ cały czas wierzę w moc wspólnego rozwiązywania konfliktów zamiast nakazów rodziców lub rządów dziecka, nie dałam za wygraną i... udało się! W końcu Franio wymyślił (Jacek jeszcze nie umie mówić, więc niestety troszeczkę negocjacje są poza nim), że przez dwie noce będzie z owcą spał Franek, a przez kolejne dwie Jacek. I tak w kółko. Przystałam na to z radością, że jest chęć współpracy i że wreszcie Franio wystosował jakiś pomysł. Początkowo Jacek płakał, ale udało mu się wytłumaczyć, aż w końcu pokazał, że dziś "F" a potem "Ja Ja", wskazując na siebie. Rytm został złapany, owca krąży regularnie miedzy łóżeczkami, co dwie noce zmieniając współspacza i nikt nie narzeka i nie płacze. Ale to nie jest jeszcze najlepsze. Największą niespodzianką stał się fakt, że Franio stwierdził, że on już nie chce owieczki i że Jacek może z nią sypiać cały czas! Więc ta zadra w oku, ta owieczka, przez którą było tyle hałasu, nagle już nie jest kością niezgody, ale Franio sam, świadomie i dobrowolnie oddał ją bratu. Dlatego taki mały sukces porozumiewawczy utwierdza mnie w przekonaniu, jak ważne jest to, żeby dziecko samo wymyśliło jakieś rozwiązanie i samo podejmowało decyzje. Sam wymyślił rytm dwudniowy, Jacuś i ja go uszanowaliśmy, a z czasem Franio doszedł do wniosku, że może oddać owcę (może bitwa o owcę była tylko po to, by się sprzeciwić i zadeklarować swoje zdanie, a nie z niezbędności tej owcy w łóżku?). Gdybym mu na siłę kazała oddać owieczkę Jackowi to byłby konflikt - on by płakał, że mu coś karzemy i że to niesprawiedliwe, ja bym się czuła źle, że coś tak wymagam, w Jacku by wzbierała złość, że Franio nie chce mu dać (i przy okazji zapewne oddałby mu lokomotywą w głowę...), a tak mamy porozumienie bez przemocy :-)
Tak bardzo bym chciała wspólnie rozwiązywać wszelkie konflikty z dziećmi poprzez te wspólne negocjacje, ugody, kompromisy, nie tylko dlatego, że jest to rozwiązywanie sporów bez porażek, które nie szkodzą naszej relacji, ale także dlatego żeby chłopcy widzieli, że można inaczej się dogadać, niż pięścią (vel lokomotywą). Jest to trudniejsze, czasem zabiera więcej czasu (choć raz zainwestowany czas się opłaci - nie mamy codziennych bitew o owieczkę, bo sprawa jest już rozwiązana), wymaga odpowiednich słów, odpowiedniego słuchania, po prostu kompromisu - ty mi to, a ja tobie to - zamiast wszystko ty lub wszystko ja. Tak bardzo nie chciałabym używać nacisków, szantażów, gróźb, kar - tak bardzo chciałabym umieć się z nimi dogadywać bez porażek. Już teraz, kiedy są mali i kiedy mamy jeszcze tyle czasu do poważniejszych buntów, dorastania, żebyśmy zawsze umieli znaleźć wspólne porozumienie, żebym nie była określana matką tyranem, która nie rozumie swoich dzieci. Doskonale znam konsekwencje stosowania kar, ale mam świadomość, że rodzicom czasem tak prościej i szybciej, że czasem po prostu brakuje cierpliwości. Jak czytam co napisałam kiedyś o nagrodach i karach to aż mi się słabo robi jaką byłam i jestem (i zapewne będę) nierozsądną mamą. 
Tak bardzo bym chciała... Ale czy potrafię? Czy nam się uda? Czy to zależy tylko ode mnie?

PS. Swoją drogą, Jacek kiedyś nie chciał żadnej przytulanki (pisałam o tym tutaj). Proszę jaka zmiana! Ma jeszcze autobus i kota w łóżku. A czasem nawet chętniej spojrzy na misia :-)

środa, 24 kwietnia 2013

Dziadkowie

Oto post o babciach i dziadkach. Mówimy potocznie dziadkowie, choć krąży taki dowcip, że skoro wujostwo, stryjostwo, to także... dziadostwo :-) Ale to jest tylko dowcip i nigdy w życiu nie mogłabym powiedzieć o naszych rodzicach dziadostwo. Nigdy. Nie zasługują na to, bo mamy naprawdę dobrych rodziców.
Bo przecież ile oni dają radości swoim wnukom! Pokazywanie przyrody, skakanie po kałużach, przejażdżki tramwajem, rozwiązywanie łamigłówek, karmienie parówkami itd, itd, itd.
Dziadkowie są różni, czasem mają inne zdanie niż my i mamy im to za złe. Czasem mieszkają daleko od swoich wnuków, więc jak już są z nimi to rozpieszczają je aż do przesady. Mówi się, że czego rodzice nie mogą pozwolić swoim dzieciom to dziadkowie już mogą pozwalać. Nie chcę tego posta poświęcić konfliktom między rodzicami a dziadkami. Nie chcę też pisać o tym, że często rodzice spychają wychowywanie dzieci na barki dziadków. Chciałabym po prostu napisać, że dzieci potrzebują swoich dziadków, a dziadkowie potrzebują swoich wnucząt. I oby udało się budować w rodzinach takie relacje, żeby był wilk syty i owca cała.
Nasi rodzice są jeszcze aktywni zawodowo, oprócz mojego taty, który choruje na SM. Więc nawet gdybyśmy chcieli, nie mamy możliwości abym wróciła teraz do pracy i zostawiła chłopców pod opieką babci czy dziadka. Widzę, ile radości i życia wprowadza wizyta dzieci u rodziców - jest głośno, śmiesznie i życie wraca do ścian zazwyczaj cichego domu. Widzę, że rodzice cieszą się, że wnuki ich odwiedzają, nawet wprowadzają ich język w codzienną mowę (maseło zamiast masło, czy ke pi lub ke ła, jako ketchup pikantny lub łagodny). Opowiadają i przeżywają wyczyny dzieci. Starość nie kojarzy się z końcem życia, ale chce się dbać i pomagać w relacjach rodzinnych - być potrzebnym. Ale widzę też, że rodzice są zmęczeni - w końcu również chodzą do pracy, mają różne obowiązki i mają prawo odpocząć zamiast bawić się z małymi wnukami. Poza tym każde z nich cierpi na pewne schorzenia i zmaga się z bólem. Zawsze mam dylemat, czy mogę prosić rodziców, by zajęli się jakiś czas Franiem i Jackiem, bo muszę coś załatwić, czy po prostu potrzebuję chwili przerwy. Bo z jednej strony wiem, że są zmęczeni i głupio mi ich prosić o coś, co należy do moich obowiązków, a z drugiej strony wiem, że relacja wnuki-dziadkowie jest bardzo ważna i warto o nią dbać - tym bardziej, że przyjdzie czas kiedy dziadkowie dla chłopców nie będą już atrakcją i będę woleli kumpli, rower i nie wiadomo co jeszcze. Mimo wszystko zawsze mam dylemat i wolę jak babcia czy dziadek sami zaproponują, że zajmą się dziećmi, wezmą na spacer, czy coś. Nie wiem, może przesadzam. Może mam taką naturę, że trudno mi prosić o pomoc.
Dziadkowie wnoszą wiele dobrego w wychowanie naszych dzieci, potrafią inaczej wytłumaczyć, nie spieszą się jak rodzice, mają więcej cierpliwości, każdy drobiazg omawiają niemal jak rozprawkę. Czasem dzieci zwierzają się dziadkom chętniej niż rodzicom. Ponoć ludzie, którzy często w dzieciństwie mieli kontakt z dziadkami mają lepszy obraz samego siebie i mają poczucie, że jest w rodzinie ktoś, kto zawsze ma dla nich czas. Przecież wiemy, że dziadkowie kochają wnuki bezwarunkowo jak my, ale często są bardziej pobłażliwi i łagodniejsi. Takiej akceptacji potrzebują wszystkie dzieci. Poza tym często dziadkowie opowiadają o pochodzeniu, korzeniach, religii (choćby ucząc pacierza), ojczyźnie, mocno w ten sposób pomagając rodzicom. Ja pamiętam pewne piosenki religijne i wierszyki tylko dzięki mojej babci. 
Dobrze też, że babcie i dziadkowi są różni. Dzieci potrzebują wielu punktów widzenia i dobrze jeśli przedstawia je bliska osoba a nie marna gazeta. Dziadkowie pokazują wiele sposobów patrzenia na świat i nie oceniają swoich wnuków. Myślę, że nawet choroba mojego taty, który nie może pograć z wnukami w piłkę, bo nie może chodzić, jest dla chłopców istotna i potrzebna. Bo uczą się, że są ludzie chorzy, których warto odwiedzać i pomagać.
Teraz przedłużają okres emerytalny i coraz mniej dziadków będzie mogło zająć się wnukami lub mieć po prostu dla nich siły i czas. Nie będę pisać tu o braku polityki prorodzinnej w naszym kraju, bo szkoda moich nerwów, ale dziadkowie, chyba tak jak rodzice, muszą znaleźć ten czas i siły, choćby dla własnego dobra, a nie tylko dla wnuków czy rodziców. Myślę, że starsi ludzie bez wnuków mogą być są samotni i smutni.
Reasumując, podejrzewam, że każdy z nas coś zawdzięcza swoim dziadkom. Oni dbają o nasze poczucie tożsamości i świadomość własnej wartości. Życiowa mądrość + bezwarunkowa miłość =  dziadek i babcia.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Wiosna, ach to ty!

Myślę, że większość z nas tak bardzo cieszy się z nadejścia, jakże spóźnionej w tym roku, wiosny, że wykorzystuje ten słoneczny czas na powietrzu. My także. W tygodniu oczywiście królują pobliskie place zabaw i inne okoliczne atrakcje, a w weekendy całą rodziną planujemy dokąd by tu wyskoczyć. Bierzemy mapę, pytamy dzieci i pokazujemy, czy nad rzekę, czy do lasu, czy nad jezioro, czy pod górkę (u nas jest teren polodowcowy, młodoglacjalny toteż nie brakuje pagórków morenowych), jakim szlakiem, czy na rower, czy Park Narodowy, Krajobrazowy, Rezerwat itd. Odpowiadamy na pytania, czy będzie po drodze plac zabaw, czy będzie ławka, by odpocząć i zjeść oraz  na wszystkie wątpliwości co przychodzą do głowy. Dziś podczas wędrówki po lesie Franio zapytał o mrowisko, więc wywiązała się pogadanka o mrówkach :-)
Te wszystkie nasze wiosenne atrakcje nie są tylko odpoczynkiem na powietrzu dla nas, albo "przeczekaniem" aż ten dzień się wreszcie skończy, by móc odpocząć bez dzieci, ale są inwestycją w przyszłość naszych pociech. Pokazaniem, że można inaczej i świątecznej planować wspólny, rodzinny czas, z wysiłkiem i przyrodą za pan brat, zamiast zakupów w niedzielę, czy telewizora. Przypomina mi się mój wstęp do mojej pracy magisterskiej (pisałam o terenach zielonych), gdzie cytowałam Jana Pawła II: "...I dlatego życzę Wam, Młodym, aby Wasze <<wzrastanie w latach i w mądrości>> dokonywało się przez obcowanie z przyrodą. Miejcie na to czas! Nie żałujcie go! Podejmujcie również trud i wysiłek, jaki to obcowanie niesie czasem ze sobą, zwłaszcza gdy pragniemy docierać do rejonów szczególnie eksponowanych. Ten trud jest twórczy, stanowi on zarazem element zdrowego wypoczynku, który jest Wam potrzebny na równi ze studiami i pracą".
Mam nadzieję, że nasz przykład i nasze zaangażowanie w aktywny wypoczynek naszych dzieci, wydadzą kiedyś owoce i chłopcy sami będą czuli potrzebę ruchu na powietrzu, wokół przyrody, zamiast gier komputerowych czy nie wiadomo czego jeszcze. Nie mówiąc o tym, że taki zdrowy wypoczynek sprzyja kondycji fizycznej i eliminuje niektóre choroby. Franio naprawdę pięknie maszeruje, wyszukuje szlaki, wspina się na wieże i cieszy się z każdej opinii, że jest dzielnym turystą. Jacek często jest noszony w nosidle, ale jak już pozwolimy mu pójść jego tempem na nogach to też pięknie wędruje (tyle, że każdy kamień musi 3 razy obejrzeć - badacz mały :-)
Pozdrawiam wiosennie!

czwartek, 18 kwietnia 2013

Kreda

Wreszcie upragniona wiosna i możemy godzinami siedzieć na świeżym powietrzu. Zawsze jak idziemy na spacer pakujemy do plecaka zestaw spacerowicza m.in. z piciem i przekąskami, a także z zabawkami do piaskownicy (łopatki, łyżki, widelce, wiaderka, foremki itd), samochodami do piasku (koparki, wywrotki) oraz z pudełkiem kredy do malowania po chodniku.
Kreda - niby to samo jak kredki w domu, ale jednak. Inna to frajda malować po chodniku. Malujemy te wszystkie ulubione ulice, drogę nad morze, gdzie pływają żaglówki, świeci słońce, malujemy drogę w góry i gdzie tylko chłopcy chcą - parkingi, kościoły, place zabaw. Jacek chce malować kotki i autobusy (Franio w jego wieku był fanem malowania dzwonów kościelnych). Generalnie malujemy co tylko przyjdzie nam do głowy - ostatnio Franio poprosił, żeby namalować mu Amerykę i pytał czy tam dojedziemy samochodem i wywiązała się pogadanka o samolotach i statkach.
Czasem też inne dzieci przyłączają się do naszych rysunków. Polecam!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Gniew

Gniew nie zawsze jest czymś złym, choć często tak nam się kojarzy. Gniew jest pomocny, gdy chcemy przezywciężyć zło, chcemy sprowadzić kogoś na dobrą drogę, odciągnąć od szkodliwych rzeczy. To uczucie motywuje nas i daje siłę do walki o przywrócenie porządku (Jezus też przecież wyrzucał kupców ze świątyni). Gorzej, gdy gniew zaczyna sobie hasać samodzielnie i jest nieproporcjonalny do przyczyny. Gniew staje się niebezpieczny, bo człowiek pod wpływem gniewu może stać się nieobliczalny i pozwolić sobie na rzeczy, których w innej sytuacji nigdy by nie zrobił (pobił dziecko?).
Często jest tak, że opanowuje nas gniew, który szybko wybucha i szybko gaśnie, ale zanim zgaśnie w międzyczasie uderzamy w "winowajcę", nie zastanawiając się czy kogoś skrzywdziliśmy i jak długo ta osoba będzie lizać rany po naszym zranieniu (może przez całe życie?). Często atakujemy słowami, ale też mimiką, gestami.
Czasem mamy przeczucie, że nie powinno się wybuchnąć gniewem, bo czujemy, że może to coś złego i wtedy staramy się tłumić ten gniew w sobie. Ale podskórnie i tak nam coś nie pasuje, irytujemy się, robimy grymasy, niezadowoloną minę, psujemy atmosferę, ciągle krytykujemy. Dzieci na pewno wyczują, że mamy o coś do nich dąsy i fochy. Dlatego lepiej ten gniew wyrazić, niż podskórnie niszczyć relacje między ludźmi.
Niektórzy nawet chowają w sobie gniew i na zimno planują zemstę na winowajcy. Koszmar. Taki długo-pielęgnowany gniew wszystkich wyniszcza.
Co zrobić z tym gniewem? Może lepiej, czego nie robić pod jego wpływem?
Czasem warto się wygadać i już nam mija. Czasem trzeba się wyciszyć lub wyładować nasz nadmiar energii, choćby poprzez sport. Najważniejsze, żeby ten gniew nad nami nie zapanował i żeby nie działać pod jego wpływem - zanim nie przemyślimy słów, nie złapiemy równowagi, by nasze uwagi nie były poza naszą kontrolą.
Często ulegamy gniewowi. Mnie szczególnie irytuje upał i tłok. Ale generalnie gniewamy się wtedy, gdy coś nie jest po naszej myśli. Nie lubię jak Franio nie chce sprzątać - czy mam nazwać go w gniewie bałaganiarzem, leniuchem, niewdzięcznikiem? Nie ciepię, gdy płacze i mówi, że on nie da rady i nie umie - czy mam mu wyrzucić, że jest beksą i nieudacznikiem? Przecież takie słowa mogą zostać w nim na całe życie. Ileż razy gniewamy się, że dzieci nie robią czegoś po naszej myśli: nie wołają na siusiu, skoro tyle razy ich uczyliśmy, nie mówią "dzień dobry" skoro nam przecież tak zależy, by były śmiałe, grzeczne i byśmy dobrze wypadli w oczach innych. By zjadły buraczki, bo są zdrowe a my napracowaliśmy się nad ich przygotowaniem itd, itp. A ileż razy karzemy dzieci za zachowanie nie po naszej myśli, bo działamy pod wpływem gniewu? Czy to jest sprawiedliwe? Czy chcielibyśmy, by ktoś ukarał nas, bo nie mamy ochoty na buraki, bo stresujemy się wołać na siusiu skoro ktoś dorosły tak naciska, bo nie mamy ochoty mówić "dzień dobry" nieznanym ludziom?
Przy gniewaniu proponuję wziąć głęboki oddech, byśmy wyładowali ten gniew (bo to jest nam potrzebne), ale w sposób kontrolowany. Byśmy byli wyrozumiali dla naszych maluchów, tak jakbyśmy chcieli, by inni byli wyrozumiali wobec nas, gdy sami popełnimy błąd. Podczas bycia pod wpływem gniewu warto też mówić o sobie, a nie atakować nasze dzieci. Zamiast "Ty bekso" spróbował powiedzieć: "Trudno mi się z tobą porozumieć gdy płaczesz, martwię się, że coś ci się stało". Zamiast " Ty bałaganiarzu" spróbować: "Jest mi smutno, że muszę sama martwić się o ten bałagan". Zamiast "Tyle razy ci mówiłam, żebyś go nie bił" może: "Jestem przerażona że będzie miał rozbitą głowę i będzie krwawić".
Ja dokładnie nie wiem jak. Też się uczę. Boję się, że skrzywdziłam kiedyś dzieci w gniewie jakimś złym słowem. Chcę być wyrozumiała. Uczmy się wyrozumiałości  i kontrolowanego wyrażania gniewu. By nie zostawić ran, bo one mogą być gorsze w skutkach niż zachowania dzieci niezgodne z naszą wolą. Ponadto pamiętajmy, że dzieci nie muszą być naszą kopią. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Koszyczki

Zaczęło się od święconki i treningu Jacka, by idąc z koszyczkiem nie gubił jego zawartości. Od tej chwili nie mogę schować koszyczków, by czekały na przyszłą Wielkanoc, bo dzieci je ciągle potrzebują. I myślę, że znalazły sobie dobrą zabawę.
Odkąd pamiętam zawsze zajmowało ich noszenie i przesypywanie czegokolwiek: orzechów, szyszek, piasku, wody. W domu rolę wiaderka spełniają koszyczki i chłopcy noszą w nich m.in. samochodziki, magnesy, literki, klocki. Potrafią się nimi wymieniać, oglądać z każdej strony (Jacek) a przede wszystkim w kółko pakować i rozpakowywać. Chętnie też wsypują klocki do miseczek, że to niby jedzenie dla zwierzątek.
To chyba tak trochę jest, że dzieciaczki mocno skupiają się na takim przekładaniu (Jacuś chyba najbardziej przy sianiu rzeżuchy, bo te maleńkie ziarenka musiały trafić do doniczki z watą) i tym samym ćwiczą swoje paluszki, a w mózgu szaleją nowe połączenia i nasz bobas staje się coraz bardziej sprawnym zuchem.
Myślę, że najlepsze w tej zabawie (którą właściwie sami sobie wymyślili) jest to, że ona nie może się nie udać. Nie można niczego zrobić gorzej, nie można niczego komuś zepsuć i tym samym nigdy nikt nikogo nie skrytykuje.

środa, 10 kwietnia 2013

Nie pytaj mnie dlaczego jestem z Nią

Dzisiejsza data skłania do refleksji o naszej Ojczyźnie. Bo to wszystko co się wydarzyło 3 lata temu jakoś zagadkowo się układa: tacy ludzie, w takim miejscu, w takim dniu, w 5. rocznicę śmierci Jana Pawła II, który przecież jako papież Polak wpłynął na historię Polski i Europy. Na dodatek niebo "zamknięte" przez wulkan niczym znak na niebie.
Chciałabym, aby nasze dzieci były dumne z Polski, żeby nie uległy jakiejś propagandzie, że Polska jest ciemnogrodem, który nie będzie nowoczesny dopóki żyją w tym kraju katolicy. Chcę chłopców tak wychować, by byli świadomi historii swojego narodu, żeby nie byli takimi niedoukami, jak przedstawia np. ten filmik, żeby wiedzieli kim był np. August Emil Fieldorf, znali prawdziwe kulisy Okrągłego Stołu, mieli świadomość, jak wielki mord dokonany był na Polakach w ciągu dziejów, jak trudną Polska miała historię i w związku z tym nie zasługuje już Ona na kolejne cierpienia i pomniejszanie Jej roli, jak to czasem ma dziś miejsce wpatrując się z uwielbieniem z zachód i pogardzając naszą Ojczyzną. Chcę chłopcom przekazać, że to polski król Jan III Sobieski zatrzymał ekspansję islamu na Europę podczas tzw. odsieczy wiedeńskiej i za to Europa powinna być wdzięczna Polakom. Chciałabym, aby interesowali się także Polską dwudziestolecia międzywojennego np. polskimi wynalazkami (choćby Enigmą, której wynalezienie przypisują sobie Anglicy), i jak II Wojna Światowa przerwała i zniszczyła to wszystko. Chcę żeby rozumieli czym naprawdę był komunizm, żeby jak spotkają choćby współczesnego Francuza, do którego kraju nigdy nie dotarł taki stalinizm jak był w Polsce, żeby umieli mu wytłumaczyć jakie zło się za tym kryje. Żeby nie bali się prawdy, jaka jest przedstawiona m.in. takim filmie jak "Róża". Niech nikt nie wyśmiewa się z patosu Polaków, bo nie można zrozumieć Polaka nie znając historii jego narodu. Chciałabym wreszcie, aby chłopcy mieli dostęp do prawdy, nie tylko tej np. o śmierci generała Sikorskiego, o Żołnierzach Wyklętych, podziemiach UBecji, mordu w Katyniu, czy coraz bardziej konfliktowej katastrofie smoleńskiej, ale o tej prawdzie codziennej, by umieli samodzielnie myśleć, wyciągać wnioski, łączyć fakty, by nie ulegali bełkotowi, którym czasem jesteśmy traktowani jako widzowie czy radiosłuchacze. Żeby byli dumni i świadomi. I mam nadzieję, że polska szkoła pomoże w wychowaniu patriotycznym, choćby poprzez nie obcinanie materiału i jego nie fałszowanie. 
I wreszcie mam nadzieję, że jako pełnoletni wyborcy nigdy nie będą głosować za kimś, kto jest przeciwny życiu, kto nie zgadza się z tym, że (każde) życie ludzkie zasługuje na godność i jest bezcenne.
I choć żyjemy w wolnym kraju chciałoby się czasem zawołać tak, jak kiedyś nasz papież: "Niech zstąpi Duch Twój..."

Już od maleńkości śpiewałam Frankowi hymn Polski. Nie tyle z pobudek wychowawczych, co z braku pomysłów na kolejną kołysankę, czy piosenkę. Ale chyba wpadła mu w ucho, bo dziś jak słyszy hymn to mówi, że to piosenka o Polsce. Pewnie nie za dużo jeszcze rozumie - śmieję się, że bardziej rozumie "co nam owca przez noc wzięła" zamiast "co nam obca przemoc wzięła", ale przynajmniej mamy jakieś początki. Pamiętam, że nuciłam mu też "Rotę", ale to mu jakoś mniej do gustu przypadło. Przez jakiś czas hitem też było "Serce w plecaku" :-)
Franuś wie jak wygląda polska flaga - także dlatego, że ją wywieszamy w dniach rocznic. Często zauważa, że biały i czerwony to kolory Polski. Franio wie, że mieszkamy w Polsce, mówimy językiem polskim. Tyle na początek. Choć kiedyś słyszał coś o wojnie i pytał, więc trochę mu opowiadaliśmy - krótko i adekwatnie do wieku.
Myślę, że warto inwestować w rozwój patriotyczny naszych dzieci. W końcu to one będą stanowić kolejne pokolenia i dobrze by było gdyby nie straciły wartości własnego narodu.

Różnie mówimy o naszym kraju, często narzekamy i często słusznie. Ja również. Ale ciężko byłoby mi stąd wyjechać. Na koniec cytaty piosenek, które dziś mi "chodzą" po głowie: "Nie pytaj o Polskę" Republiki i "Moje dwie ojczyzny" Pod Budą.
Ostrów Lednicki - prawdopodobnie
 miejsce chrztu Mieszka I (i Polski)

"Nie pytaj mnie dlaczego jestem z nią,
Nie pytaj mnie dlaczego z inną nie,
Nie pytaj mnie dlaczego myślę, że...
że nie ma dla mnie innych miejsc.
Nie pytaj mnie co ciągle widzę w niej,
Nie pytaj mnie dlaczego w innej nie,
Nie pytaj mnie dlaczego ciągle chcę
zasypiać w niej i budzić się".

"Jest taki kraj nad Wisłą pod nieba szarym ołowiem,
Tu moje imię, nazwisko, tu w ziemi moi ojcowie.
I chociaż wciąż narzekają, że stad daleko do świata,
To tylko w tym jednym kraju potrafię kochać i płakać.
Bo tylko tutaj sprzedają chleb, który z dzieciństwa pamiętam,
Skrzypi pod nogą wczorajszy śnieg i najpiękniejsze są święta.
I choć mnie czasem zalewa krew i myśli mam nie-zbadane,
to tutaj wrosłem po wieków wiek drzewem, którego nie złamiesz".

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Obgadywanie

Raz w tygodniu Franio chodzi na półtorej godziny do takiego miniprzedszkola, które przygotowuje 2-3 latki do pójścia do prawdziwego przedszkola. Zajęcia mają na celu oswojenie dzieci z przedszkolem i tym samym z nieobecnością mamy czy taty, z tym, że dziecko zostaje z panią przedszkolanką. Mama, tata, czy babcia stopniowo wycofują się z zajęć, aż w końcu dzieci zostają bez stresu same z panią.
Tyle tytułem wstępu.
Mimo kilku wpadek całkiem nieźle oceniam miniprzedszkole Frania. Ale ostatnio aż przecierałam oczy ze zdziwienia. Na końcu zajęć dzieci dostają pudła z zabawkami i mają czas na swobodną zabawę, a w tym czasie pani i mamy są razem z dziećmi i sobie rozmawiają lub bawią się z dzieciaczkami. I ostatnio podczas takiej rozmowy pani przedszkolanka opowiadała jednej z mam, że jako dziecko ona nie lubiła przedszkola, nie chciała do niego chodzić, niemal z niego uciekała. No spoko - każdy jest inny, ma swoje doświadczenia i nie mam zamiaru tego oceniać, ale przypominam, że obok pani opowiadającej o swoich doświadczeniach z przedszkolem bawiły się nasze dzieci, które słuchały i kodowały. I Ty Brutusie? Po co my tu się wysilamy żeby oswoić dzieci, żeby przekonać, zachęcić do bycia prawdziwym przedszkolakiem, gdy pani opowiada jak to jej w przedszkolu było strasznie źle...
Ta refleksja - jak negatywnie może działać takie paplanie językiem na nasze dzieci - daje też pstryczka w nos nam rodzicom. Ileż to razy w rozmowie telefonicznej opowiadamy komuś o naszych dzieciach, skarżymy, narzekamy, pytamy o rady, mówiąc na głos wiele faktów, które nasze dzieci nie powinny słyszeć. Ileż to razy opowiadamy o dzieciach na placach zabaw, w gościach i wielu innych miejscach? Czy dzieci to jakieś stwory co mózgów nie mają? Przecież sami wiemy, jak one wszystko kodują i zapamiętują. Nawet Jacuś jak usłyszy jakieś znane sobie słowo z drugiego pokoju to przybiega i pokazuje co zrozumiał. O Franku nie wspomnę. On już wszystko słyszy, radary chyba jakieś ma, co chwilę o coś pyta, niby się bawi, nie interesuje, a jednak wszystko słyszy i wie.
Czy chcielibyśmy, żeby ktoś nas tak traktował? Opowiadał o naszych problemach przy innych i nie pytał nas o zdanie? Czy w ogóle chcielibyśmy być obgadywani?
Odpowiedź pewnie każdy zna.

piątek, 5 kwietnia 2013

Konflikty

Nie wiem jak u Was, ale ostatnio u nas w domu panuje plaga konfliktów między chłopcami. Pewnie sprzyja temu także ta "urocza" zima za oknem, przez którą chłopcy na zmianę chorują, nie mogą wyjść i wyszaleć się na dworze. Ja już "dostaję kota" w domu, a co dopiero oni. Poza tym Jacek jest coraz bardziej sprawniejszy, coraz częściej wyraża swoje zdanie i nie jest już małym braciszkiem, co tylko ledwo chodzi i wszystko mu można zabrać lub jakoś z nim wymienić.
Generalnie nie wiem co robić. Szczerze. Niby wiem, bo się naczytałam - nawet na lodówce mam listę postępowania w przypadku konfliktów (zaraz ją przytoczę) - ale to wszystko w rzeczywistości jest takie trudne.
Bo np. wiem, że nie powinno się ingerować w konflikty między dziećmi (o ile jest to zwykła sprzeczka i konflikt nie zaostrza się), bo dzieci powinny same umieć się dogadać - w końcu nieraz w życiu będą musiały szukać porozumienia i kompromisów. Poza tym, także dla rodziców męczące jest rozstrzyganie wszystkiego, podczas gdy całości sporu się nie widziało, nie wie się jak naprawdę było i można jeszcze niechcący skrzywdzić poszkodowanego. Ale z drugiej strony nie wiem jak Jacuś może się dogadać z Frankiem, skoro jeszcze nie mówi, a jedynym jego narzędziem walki o swoje jest ciągniecie za włosy lub bicie (trudno mu się dziwić - w tym wieku chyba żaden bobas nie operuje innymi narzędziami). Więc myślę, że póki co to muszę w konflikty ingerować, by nauczyć ich różnych sposobów dogadywania. W tym wszystkim Franio nauczył się trochę bronić i mu oddawać, ale generalnie zazwyczaj płacze i się nie broni. Franek ma dość spokojne usposobienie, więc musi być naprawdę zdenerwowany, żeby Jackowi przyłożyć. Poza tym raczej jest dobrym bratem - choć i tak często bez powodu* zachodzi mu drogę itp.
Z trzeciej strony warto przymykać oczy na kłótnie i trochę się z nich "cieszyć", bo czas kłótni jest czasem potrzebnym i cennym. Jak wyżej pisałam, muszą dzieci się "wykłócić", by nauczyć się ustępować, dogadywać, negocjować, współdziałać, być w grupie. I niby fajnie jak dzieje się to w domu, trochę pod naszym okiem, kiedy "po cichu" czuwamy nad rozwojem tych negocjacji.
I jeszcze jedna rzecz, która budzi we mnie dylematy: dzieci, które są niemiłe i niegrzeczne, często w ten sposób sygnalizują, że potrzebują więcej uwagi, uczucia i miłości.

I jak to tu wszystko wyważyć? Tę ingerencję/nie ingerencję, tę potrzebę nauki radzenia sobie w sytuacjach konfliktowych, wreszcie rozpoznanie, co tak naprawdę powoduje kłótnie. I wiarę w to, czy zostawieni sami sobie daliby radę załatwić problem?

Oto moja fachowa lista z lodówki:
Przydatne teksty:
  • "Jeśli zaraz nie wymyślicie jakiegoś porozumienia będę musiała wylać sobie kubek wody na głowę" (generalnie zrobić coś głupiego, obojętnie co)
  • "Na pewno sobie z tym poradzicie. Kto ma jakiś pomysł?"
  • "Nie jestem pewna jakie jest wyjście z tej sytuacji, ale na pewno je znajdziecie. Pomyślmy o tym"
  • "To nie działa. Każdy walczy o swoją kolej i nikt się nie bawi. Co możemy zrobić, by każdy mógł wziąć udział w zabawie?"
  • "Wszyscy powinni być włączeni do zabawy. Jak to osiągnąć?"
  • "Nie będziemy się dalej bawić, jeśli nie przestaniecie się bić. Jestem pewna, że wymyślicie zabawę bez przemocy."
  • "Frankowi/Jackowi jest naprawdę przykro. Co masz zamiar zrobić, żeby to naprawić?" - to w sytuacjach, by zachęcić do przeprosin, a nie zmuszać do przepraszania na siłę, bo ponoć nie ma nic gorszego niż wymuszone przeprosiny. Dziecko powinno samo wpaść na to, co trzeba zrobić, gdy kogoś skrzywdzi.
  • Można też obrócić konflikt z zabawę i samemu "zacząć płakać" i uciekać z rzeczą, o którą jest walka.
Dzieci w konflikcie - postępowanie:
  • Zwykła sprzeczka - nie zwracamy uwagi
  • Konflikt zaostrza się:
  1. dostrzegamy ich gniew: "Wygląda na to, że jesteście na siebie wściekli"
  2. określamy po swojemu punkt widzenia dzieci (opis): Ty, Franiu, chcesz pobawić się autobusem, bo dopiero wziąłeś go do reki, a ty, Jacku, uważasz, że teraz twoja kolej"
  3. doceniamy wagę problemu: "To trudny problem. Dwoje dzieci i jeden autobusik"
  4. wyrażamy wiarę w samodzielne rozwiązanie konfliktu: "Jestem pewna, że potraficie znaleźć rozwiązanie, które zadowoli Was oboje i autobusik też"
  5. wychodzimy z pokoju
  • sytuacja potencjalnie niebezpieczna - upewniamy się, czy biją się naprawdę, czy to tylko zabawa. Informujemy o zasadach: "Bójki są dozwolone tylko za zgodą obu stron. Jeśli komuś nie sprawia to przyjemności przerywamy bijatykę"
  • sytuacja zdecydowanie niebezpieczna - konieczna ingerencja osoby dorosłej:
  1. opisujemy co widzimy: "Widzę dwoje bardzo rozzłoszczonych dzieci, które zaraz zrobią sobie krzywdę"
  2. rozdzielamy dzieci: "Nie możecie przebywać teraz razem. Potrzebujecie trochę czasu, żeby ochłonąć. Każdy do swojego pokoju"
Tyle z teorii. Czasem bardzo ciężko pamiętać o teorii, gdy na gorąco może zabraknąć cierpliwości. A co gorsze, gdy pamiętam i próbuję stosować teorię, to nie widzę efektów. Wydaje mi się, że może oni są jeszcze mali, że najpierw muszę im pokazać jak się dogadywać, zamiast liczyć na to, że Jacek sam wpadnie na to, że jego bicie Frania jest złe. Pisałam kiedyś o mojej porażce związanej z tym, że w konfliktach należy zająć się poszkodowanym, zamiast karcić winowajcę - żeby ten co skrzywdził, zrozumiał, że jego zachowanie nie przyciąga uwagi rodzica, a wręcz przeciwnie - uwagę zyskuje "rywal". Czasem mam wrażenie, że właśnie uwaga skupiona na poszkodowanym, na tym "rywalu" jeszcze bardziej motywuje "napastnika" do tego, by robić mu przykrość - na złość, żeby go ukarać, że znów zyskał uwagę mamy czy taty...
Ale nie potrafię nie zwracać uwagi na przemoc - każdy musi wiedzieć, że nie wolno bić. Nawet jeśli chłopcy się nie będą lubić (przecież nie oznacza, że ktoś jest zły, bo nie przepada za swoim bratem), to chciałabym, aby się choć szanowali i nie robili sobie krzywdy (kiedyś o tym pisałam tutaj).

Czasem naprawdę nie wiem jak postąpić - jak poradzić sobie z emocjami dzieci, podczas gdy muszę jeszcze uspokoić swoje. Wiem - to ja jestem dorosła, nie oni, więc ja muszę dawać radę. Bywa, że po czasie rozmawiam z Franiem i mówię, że to co zrobił Jacuś musiało go boleć, że Jacek jeszcze nie potrafi powiedzieć: Franku, nie zabieraj mi, ja też chcę lokomotywę, nie lubię jak się na mnie pchasz, dlatego ciągnie za włosy i bije. Myślę też, że wymyślę jeszcze jakiegoś Wilczka o konfliktach, żeby Franio zobaczył, że nie tylko u nas w domu jest ten problem i żeby zobaczył jak sobie radzi Wilczek.
Gorzej z Jackiem. Myślę, że on jest za mały, żeby do końca stosować na nim teorię, a najpierw trzeba mu dużymi literami przekazać, że nie wolno bić, to boli i szukamy rozwiązania żeby wszyscy byli zadowoleni itd.

Dziś dzieci znalazły starą maskotkę po swoim tacie - owieczkę. I każdy chciał z nią spać. I mówię, że mamy problem - tylko jedna owieczka a dwóch chłopców. Jak rozwiążemy ten problem, żeby wszyscy byli zadowoleni i Franek, i Jacek, i Owieczka? Franio nie mógł dopuścić do siebie myśli, że jedną noc on będzie spał z owcą a drugą Jacek. I już wymyślałam, że owieczka jest na wakacjach u Frania, ale chce być też u Jacka, żeby zobaczyć jak to jest. I żeby jako opiekun owieczki pozwolił jej na wycieczkę, żeby się cieszyła itd. A Franio nie. Tylko zawsze u Franka. Staram się go rozumieć, ma dopiero 3 latka. Ale czasem zastanawiam się, czy z wszystkim podołam. Pewnie nie. Mówię mu, że tak bardzo ich kocham, że nie pozwolę na krzywdę żadnego z nich, że trzeba znaleźć wyjście, w którym nikt nie będzie pokrzywdzony. Staram się też swoim życiem dawać przykład dzielenia się, wyrozumiałości itp.
Nawet nie można dokupić drugiej owieczki, bo takiej po tatusiu nigdzie nie znajdziemy. Z resztą nie o to tu chodzi. Jak nie owieczka, to potem znajdzie się inna sporna zabawka.
Może ktoś z Was mógłby coś doradzić? Czy ktoś mnie w ogóle rozumie?

Pocieszam się tym, że bywa, że potrafią się szczerze przeprosić, że czasem naprawdę dobrze razem się bawią, że szybko zapominają (dziś 5 minut po mocnym uderzeniu lokomotywą w głowę Franka, Franuś przyniósł Jackowi jego ulubiony autobusik: "Jacku proszę Twój autobus") i wreszcie, że gdy będą starsi i bardziej komunikatywni, jakoś bardziej będą się dogadywali sami? Że może z czasem dzieci bardziej się bawią razem a nie obok siebie? Może niektóre rzeczy przychodzą z czasem, z wiekiem? Może na razie muszę im pokazać jak? Bo skąd mają wiedzieć? Że sztuka negocjacji, którą zdobędą w domu przyda im się później?

A może gdy wreszcie wyjdziemy na dwór jakoś wszystkim będzie lżej i nie będę tak załamana moja niemocą?

* tzn. powodem jest to, że jest ich dwóch do rodzicielskiej miłości - to już wystarczy.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Magnesy

Oto kolejna rzecz, która teoretycznie zabawką nie jest, a świetnie się spisuje jako zabawka. Mam na myśli magnesy na lodówkę. Nasza lodówka z zewnątrz jest dość "zaśmiecona", bo jest na niej mnóstwo magnesów pamiątek z naszych wyjazdów lub prezentów z wakacji naszych znajomych, które podtrzymują wierszyki, rachunki, przepisy kulinarne i inne, różnego rodzaju karteczki. Do tego dochodzą magnesy z jogurtów dzieci oraz magnesy literki, które chłopcy dostali od dziadków, znających ich upodobanie do literek. 
Magnesy są najbardziej przydatne dla mnie, gdy jestem w kuchni i coś gotuję, a dzieci krzątają się obok. Wtedy tak się bawimy, że mówię Jackowi, żeby podał albo pokazał mi taką lub inną literkę, a ja jednocześnie mogę dalej "mieszać w garnkach". Franio często interesuje się skąd pochodzi dany magnes i pyta czy był tam z nami. Ponadto magnesy nadają się do budowania pociągów na lodówce (każdy magnes to inny wagonik), do budowania trójwymiarowych kostek (z magnesów puzzli po jogurtach), do sprawdzania gdzie jeszcze można magnes przymocować (odkryli już pralkę i grzejnik). Magnesy nadają się także jako towar do przewożenia w samochodzikach, noszenia w koszyczkach, system płatniczy, kształty do odrysowania a także do zabawy przy mapie, szukając skąd dany magnes został przywieziony. Myślę, że w przyszłości stworzymy własnoręcznie wykonane magnesy z czym tylko chłopcy będą chcieli. 
Polecam

Acha! Magnesy to też dobre doświadczenie przyciągania szpilek czy spinaczy! Moja mama pracuje jako krawcowa i nie raz wysypały jej się szpilki z pojemniczka. Wtedy zbieranie szpilek za pomocą magnesu jest ciekawym doświadczeniem i zabawą.

Franio buduje pociąg