wtorek, 30 kwietnia 2013

Maleńki sukces - ciąg dalszy

Króciutko - o konflikcie o owieczkę pisałam tutaj, gdzie cieszyłam się, że Franio dobrowolnie oddał owcę bratu. Dziś jak chłopcy zasypiali, Jacuś chwycił owcę, powiedział "F" i wyciągnął ją w kierunku łóżka brata. Zapytałam go, czy chce oddać owieczkę Franiowi a on powiedział "ta". I zero płaczu. Nie wiem czy tak zapamiętał ten dwudniowy system zmian a zapomniał, że i tak już on nie funkcjonuje, bo od kilku dni z owcą śpi tylko Jacuś, czy po prostu sam chciał się podzielić. Cokolwiek - jestem pod wrażeniem. Nawet niemal nie pamiętam, że kiedykolwiek był konflikt o owieczkę.

Wilczek i konflikt

Dzień zaczął się jak zwykle. Po wstaniu z łóżka, umyciu się, ubraniu i porannym pacierzu, mama zawołała Wilczka na śniadanie. Jednak dziś Wilczuś nie chciał przyjść do kuchni.
- Nie jesteś głodny? - zapytała synka mama.
- Już nigdy nie będę głodny - odrzekł Wilczek.
- O ho, ho. To chyba mamy konflikt - powiedziała mama. - Wilczku, czy wiesz, co to jest konflikt?
- Nie wiem.
- Konflikt jest wtedy, gdy ty chcesz czegoś innego niż ja, a ja chcę czegoś innego niż ty. Konflikty trzeba rozwiązywać, wiesz?
- Ale jak?
- Tak, żeby wszyscy byli zadowoleni i nikt nie był poszkodowany.
- Chyba nie rozumiem - rzekł Wilczek.
- Zobacz synku, jestem zasmucona, bo martwię się, że nie chcesz zjeść śniadania i boję się, że nie będziesz miał siły na zabawę przez cały dzień, jak nic nie zjesz. A ty z kolei nie chcesz zjeść śniadania i mówisz że już nigdy nie będziesz głodny. Musimy znaleźć rozwiązanie tak, żeby każdy z nas spełnił swoją wolę, ale jednocześnie zadowolił drugą osobę. Czy masz jakiś pomysł, żeby każdy był zadowolony?
- Nie. Nie będę jadł śniadania - powiedział Wilczek.
- Hmm. Chcesz mi powiedzieć, że nie będzie jadł.
- Właśnie tak. Nie chcę już jeść chleba.
- Rozumiem. Wolałbyś nie jeść dziś chleba.
- Tak. Maluszek jada kaszkę dla maluchów - oznajmił Wilczek.
- Ty lubisz kaszkę.
- Tak. 
- Chciałbyś zjeść dziś kaszkę na śniadanie?
- Tak.
- W takim razie udało nam się rozwiązać nasz konflikt. Zjesz dziś kaszkę na śniadanie, a ja nie będę się martwić, że nie będziesz miał siły na zabawę. Może tak być?
- Jasne. O jakim smaku mamy kaszkę?
- Chyba truskawkowym, ale jak chcesz możemy dziś kupić jakiś inny smak na jutro. Co ty na to?
- Zobaczymy. Lubię truskawkowy.
- W takim razie zapraszam na śniadanie.
Wilczkowi bardzo smakowało śniadanko a mama cieszyła się, że Wilczek się najadł. Po śniadaniu powiedziała:
- Widzisz Wilczku, zawsze jeśli mamy z kimś jakiś konflikt to musimy tak długo rozmawiać i szukać rozwiązania aż nikt nie będzie pokrzywdzony.
- Rozumiem mamo. Będziemy wymyślać różne rozwiązania.
- To może porozmawiamy o twoim zasypianiu. Nie lubię szaleństwa w łóżku, gdy Maluszek obok śpi. Boję się, że mogą go obudzić. Masz jakiś pomysł jak rozwiązać ten konflikt?
- Może będziemy z Maluszkiem chodzić później spać to razem będziemy szaleć - zasugerował Wilczuś.
- Obawiam się, że późne chodzenie spać może spowodować to, że rano będziesz niewyspany i nie będziesz miał siły na zabawę w przedszkolu. A poza tym, jak dzieci są niewyspane i szaleją to łatwo o wypadek, a bardzo bym się zmartwiła gdyby coś wam się stało.
- To może jak będę już w łóżku to będziemy jeszcze czytać, albo opowiadać bajki - zaproponował mały wilk.
- Ten pomysł mi się podoba. Nie pójdziesz za późno spać i będziesz miał siłę na następny dzień, a zamiast szaleństw przeczytamy jeszcze razem bajkę.
- Dwie bajki - dodał Wilczek.
- No niech będzie - dwie bajki. Może być - zgodziła się mama.
- Umowa stoi? - upewnił się Wilczuś.
- Stoi - potwierdziła mama. - To co, przyjmij piątkę.
- Tak jest! - odparł Wilczek.

piątek, 26 kwietnia 2013

Maleńki sukces

Pisałam kiedyś o starciu między chłopcami dotyczącym, który z nich będzie spał z owieczką (stara zabawka po małym tatusiu) i byłam podłamana, że Franio nie przyjmuje żadnej argumentacji, żeby wymyślić coś, żeby każdy z chłopaczków był usatysfakcjonowany. A ponieważ cały czas wierzę w moc wspólnego rozwiązywania konfliktów zamiast nakazów rodziców lub rządów dziecka, nie dałam za wygraną i... udało się! W końcu Franio wymyślił (Jacek jeszcze nie umie mówić, więc niestety troszeczkę negocjacje są poza nim), że przez dwie noce będzie z owcą spał Franek, a przez kolejne dwie Jacek. I tak w kółko. Przystałam na to z radością, że jest chęć współpracy i że wreszcie Franio wystosował jakiś pomysł. Początkowo Jacek płakał, ale udało mu się wytłumaczyć, aż w końcu pokazał, że dziś "F" a potem "Ja Ja", wskazując na siebie. Rytm został złapany, owca krąży regularnie miedzy łóżeczkami, co dwie noce zmieniając współspacza i nikt nie narzeka i nie płacze. Ale to nie jest jeszcze najlepsze. Największą niespodzianką stał się fakt, że Franio stwierdził, że on już nie chce owieczki i że Jacek może z nią sypiać cały czas! Więc ta zadra w oku, ta owieczka, przez którą było tyle hałasu, nagle już nie jest kością niezgody, ale Franio sam, świadomie i dobrowolnie oddał ją bratu. Dlatego taki mały sukces porozumiewawczy utwierdza mnie w przekonaniu, jak ważne jest to, żeby dziecko samo wymyśliło jakieś rozwiązanie i samo podejmowało decyzje. Sam wymyślił rytm dwudniowy, Jacuś i ja go uszanowaliśmy, a z czasem Franio doszedł do wniosku, że może oddać owcę (może bitwa o owcę była tylko po to, by się sprzeciwić i zadeklarować swoje zdanie, a nie z niezbędności tej owcy w łóżku?). Gdybym mu na siłę kazała oddać owieczkę Jackowi to byłby konflikt - on by płakał, że mu coś karzemy i że to niesprawiedliwe, ja bym się czuła źle, że coś tak wymagam, w Jacku by wzbierała złość, że Franio nie chce mu dać (i przy okazji zapewne oddałby mu lokomotywą w głowę...), a tak mamy porozumienie bez przemocy :-)
Tak bardzo bym chciała wspólnie rozwiązywać wszelkie konflikty z dziećmi poprzez te wspólne negocjacje, ugody, kompromisy, nie tylko dlatego, że jest to rozwiązywanie sporów bez porażek, które nie szkodzą naszej relacji, ale także dlatego żeby chłopcy widzieli, że można inaczej się dogadać, niż pięścią (vel lokomotywą). Jest to trudniejsze, czasem zabiera więcej czasu (choć raz zainwestowany czas się opłaci - nie mamy codziennych bitew o owieczkę, bo sprawa jest już rozwiązana), wymaga odpowiednich słów, odpowiedniego słuchania, po prostu kompromisu - ty mi to, a ja tobie to - zamiast wszystko ty lub wszystko ja. Tak bardzo nie chciałabym używać nacisków, szantażów, gróźb, kar - tak bardzo chciałabym umieć się z nimi dogadywać bez porażek. Już teraz, kiedy są mali i kiedy mamy jeszcze tyle czasu do poważniejszych buntów, dorastania, żebyśmy zawsze umieli znaleźć wspólne porozumienie, żebym nie była określana matką tyranem, która nie rozumie swoich dzieci. Doskonale znam konsekwencje stosowania kar, ale mam świadomość, że rodzicom czasem tak prościej i szybciej, że czasem po prostu brakuje cierpliwości. Jak czytam co napisałam kiedyś o nagrodach i karach to aż mi się słabo robi jaką byłam i jestem (i zapewne będę) nierozsądną mamą. 
Tak bardzo bym chciała... Ale czy potrafię? Czy nam się uda? Czy to zależy tylko ode mnie?

PS. Swoją drogą, Jacek kiedyś nie chciał żadnej przytulanki (pisałam o tym tutaj). Proszę jaka zmiana! Ma jeszcze autobus i kota w łóżku. A czasem nawet chętniej spojrzy na misia :-)

środa, 24 kwietnia 2013

Dziadkowie

Oto post o babciach i dziadkach. Mówimy potocznie dziadkowie, choć krąży taki dowcip, że skoro wujostwo, stryjostwo, to także... dziadostwo :-) Ale to jest tylko dowcip i nigdy w życiu nie mogłabym powiedzieć o naszych rodzicach dziadostwo. Nigdy. Nie zasługują na to, bo mamy naprawdę dobrych rodziców.
Bo przecież ile oni dają radości swoim wnukom! Pokazywanie przyrody, skakanie po kałużach, przejażdżki tramwajem, rozwiązywanie łamigłówek, karmienie parówkami itd, itd, itd.
Dziadkowie są różni, czasem mają inne zdanie niż my i mamy im to za złe. Czasem mieszkają daleko od swoich wnuków, więc jak już są z nimi to rozpieszczają je aż do przesady. Mówi się, że czego rodzice nie mogą pozwolić swoim dzieciom to dziadkowie już mogą pozwalać. Nie chcę tego posta poświęcić konfliktom między rodzicami a dziadkami. Nie chcę też pisać o tym, że często rodzice spychają wychowywanie dzieci na barki dziadków. Chciałabym po prostu napisać, że dzieci potrzebują swoich dziadków, a dziadkowie potrzebują swoich wnucząt. I oby udało się budować w rodzinach takie relacje, żeby był wilk syty i owca cała.
Nasi rodzice są jeszcze aktywni zawodowo, oprócz mojego taty, który choruje na SM. Więc nawet gdybyśmy chcieli, nie mamy możliwości abym wróciła teraz do pracy i zostawiła chłopców pod opieką babci czy dziadka. Widzę, ile radości i życia wprowadza wizyta dzieci u rodziców - jest głośno, śmiesznie i życie wraca do ścian zazwyczaj cichego domu. Widzę, że rodzice cieszą się, że wnuki ich odwiedzają, nawet wprowadzają ich język w codzienną mowę (maseło zamiast masło, czy ke pi lub ke ła, jako ketchup pikantny lub łagodny). Opowiadają i przeżywają wyczyny dzieci. Starość nie kojarzy się z końcem życia, ale chce się dbać i pomagać w relacjach rodzinnych - być potrzebnym. Ale widzę też, że rodzice są zmęczeni - w końcu również chodzą do pracy, mają różne obowiązki i mają prawo odpocząć zamiast bawić się z małymi wnukami. Poza tym każde z nich cierpi na pewne schorzenia i zmaga się z bólem. Zawsze mam dylemat, czy mogę prosić rodziców, by zajęli się jakiś czas Franiem i Jackiem, bo muszę coś załatwić, czy po prostu potrzebuję chwili przerwy. Bo z jednej strony wiem, że są zmęczeni i głupio mi ich prosić o coś, co należy do moich obowiązków, a z drugiej strony wiem, że relacja wnuki-dziadkowie jest bardzo ważna i warto o nią dbać - tym bardziej, że przyjdzie czas kiedy dziadkowie dla chłopców nie będą już atrakcją i będę woleli kumpli, rower i nie wiadomo co jeszcze. Mimo wszystko zawsze mam dylemat i wolę jak babcia czy dziadek sami zaproponują, że zajmą się dziećmi, wezmą na spacer, czy coś. Nie wiem, może przesadzam. Może mam taką naturę, że trudno mi prosić o pomoc.
Dziadkowie wnoszą wiele dobrego w wychowanie naszych dzieci, potrafią inaczej wytłumaczyć, nie spieszą się jak rodzice, mają więcej cierpliwości, każdy drobiazg omawiają niemal jak rozprawkę. Czasem dzieci zwierzają się dziadkom chętniej niż rodzicom. Ponoć ludzie, którzy często w dzieciństwie mieli kontakt z dziadkami mają lepszy obraz samego siebie i mają poczucie, że jest w rodzinie ktoś, kto zawsze ma dla nich czas. Przecież wiemy, że dziadkowie kochają wnuki bezwarunkowo jak my, ale często są bardziej pobłażliwi i łagodniejsi. Takiej akceptacji potrzebują wszystkie dzieci. Poza tym często dziadkowie opowiadają o pochodzeniu, korzeniach, religii (choćby ucząc pacierza), ojczyźnie, mocno w ten sposób pomagając rodzicom. Ja pamiętam pewne piosenki religijne i wierszyki tylko dzięki mojej babci. 
Dobrze też, że babcie i dziadkowi są różni. Dzieci potrzebują wielu punktów widzenia i dobrze jeśli przedstawia je bliska osoba a nie marna gazeta. Dziadkowie pokazują wiele sposobów patrzenia na świat i nie oceniają swoich wnuków. Myślę, że nawet choroba mojego taty, który nie może pograć z wnukami w piłkę, bo nie może chodzić, jest dla chłopców istotna i potrzebna. Bo uczą się, że są ludzie chorzy, których warto odwiedzać i pomagać.
Teraz przedłużają okres emerytalny i coraz mniej dziadków będzie mogło zająć się wnukami lub mieć po prostu dla nich siły i czas. Nie będę pisać tu o braku polityki prorodzinnej w naszym kraju, bo szkoda moich nerwów, ale dziadkowie, chyba tak jak rodzice, muszą znaleźć ten czas i siły, choćby dla własnego dobra, a nie tylko dla wnuków czy rodziców. Myślę, że starsi ludzie bez wnuków mogą być są samotni i smutni.
Reasumując, podejrzewam, że każdy z nas coś zawdzięcza swoim dziadkom. Oni dbają o nasze poczucie tożsamości i świadomość własnej wartości. Życiowa mądrość + bezwarunkowa miłość =  dziadek i babcia.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Wiosna, ach to ty!

Myślę, że większość z nas tak bardzo cieszy się z nadejścia, jakże spóźnionej w tym roku, wiosny, że wykorzystuje ten słoneczny czas na powietrzu. My także. W tygodniu oczywiście królują pobliskie place zabaw i inne okoliczne atrakcje, a w weekendy całą rodziną planujemy dokąd by tu wyskoczyć. Bierzemy mapę, pytamy dzieci i pokazujemy, czy nad rzekę, czy do lasu, czy nad jezioro, czy pod górkę (u nas jest teren polodowcowy, młodoglacjalny toteż nie brakuje pagórków morenowych), jakim szlakiem, czy na rower, czy Park Narodowy, Krajobrazowy, Rezerwat itd. Odpowiadamy na pytania, czy będzie po drodze plac zabaw, czy będzie ławka, by odpocząć i zjeść oraz  na wszystkie wątpliwości co przychodzą do głowy. Dziś podczas wędrówki po lesie Franio zapytał o mrowisko, więc wywiązała się pogadanka o mrówkach :-)
Te wszystkie nasze wiosenne atrakcje nie są tylko odpoczynkiem na powietrzu dla nas, albo "przeczekaniem" aż ten dzień się wreszcie skończy, by móc odpocząć bez dzieci, ale są inwestycją w przyszłość naszych pociech. Pokazaniem, że można inaczej i świątecznej planować wspólny, rodzinny czas, z wysiłkiem i przyrodą za pan brat, zamiast zakupów w niedzielę, czy telewizora. Przypomina mi się mój wstęp do mojej pracy magisterskiej (pisałam o terenach zielonych), gdzie cytowałam Jana Pawła II: "...I dlatego życzę Wam, Młodym, aby Wasze <<wzrastanie w latach i w mądrości>> dokonywało się przez obcowanie z przyrodą. Miejcie na to czas! Nie żałujcie go! Podejmujcie również trud i wysiłek, jaki to obcowanie niesie czasem ze sobą, zwłaszcza gdy pragniemy docierać do rejonów szczególnie eksponowanych. Ten trud jest twórczy, stanowi on zarazem element zdrowego wypoczynku, który jest Wam potrzebny na równi ze studiami i pracą".
Mam nadzieję, że nasz przykład i nasze zaangażowanie w aktywny wypoczynek naszych dzieci, wydadzą kiedyś owoce i chłopcy sami będą czuli potrzebę ruchu na powietrzu, wokół przyrody, zamiast gier komputerowych czy nie wiadomo czego jeszcze. Nie mówiąc o tym, że taki zdrowy wypoczynek sprzyja kondycji fizycznej i eliminuje niektóre choroby. Franio naprawdę pięknie maszeruje, wyszukuje szlaki, wspina się na wieże i cieszy się z każdej opinii, że jest dzielnym turystą. Jacek często jest noszony w nosidle, ale jak już pozwolimy mu pójść jego tempem na nogach to też pięknie wędruje (tyle, że każdy kamień musi 3 razy obejrzeć - badacz mały :-)
Pozdrawiam wiosennie!

czwartek, 18 kwietnia 2013

Kreda

Wreszcie upragniona wiosna i możemy godzinami siedzieć na świeżym powietrzu. Zawsze jak idziemy na spacer pakujemy do plecaka zestaw spacerowicza m.in. z piciem i przekąskami, a także z zabawkami do piaskownicy (łopatki, łyżki, widelce, wiaderka, foremki itd), samochodami do piasku (koparki, wywrotki) oraz z pudełkiem kredy do malowania po chodniku.
Kreda - niby to samo jak kredki w domu, ale jednak. Inna to frajda malować po chodniku. Malujemy te wszystkie ulubione ulice, drogę nad morze, gdzie pływają żaglówki, świeci słońce, malujemy drogę w góry i gdzie tylko chłopcy chcą - parkingi, kościoły, place zabaw. Jacek chce malować kotki i autobusy (Franio w jego wieku był fanem malowania dzwonów kościelnych). Generalnie malujemy co tylko przyjdzie nam do głowy - ostatnio Franio poprosił, żeby namalować mu Amerykę i pytał czy tam dojedziemy samochodem i wywiązała się pogadanka o samolotach i statkach.
Czasem też inne dzieci przyłączają się do naszych rysunków. Polecam!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Gniew

Gniew nie zawsze jest czymś złym, choć często tak nam się kojarzy. Gniew jest pomocny, gdy chcemy przezywciężyć zło, chcemy sprowadzić kogoś na dobrą drogę, odciągnąć od szkodliwych rzeczy. To uczucie motywuje nas i daje siłę do walki o przywrócenie porządku (Jezus też przecież wyrzucał kupców ze świątyni). Gorzej, gdy gniew zaczyna sobie hasać samodzielnie i jest nieproporcjonalny do przyczyny. Gniew staje się niebezpieczny, bo człowiek pod wpływem gniewu może stać się nieobliczalny i pozwolić sobie na rzeczy, których w innej sytuacji nigdy by nie zrobił (pobił dziecko?).
Często jest tak, że opanowuje nas gniew, który szybko wybucha i szybko gaśnie, ale zanim zgaśnie w międzyczasie uderzamy w "winowajcę", nie zastanawiając się czy kogoś skrzywdziliśmy i jak długo ta osoba będzie lizać rany po naszym zranieniu (może przez całe życie?). Często atakujemy słowami, ale też mimiką, gestami.
Czasem mamy przeczucie, że nie powinno się wybuchnąć gniewem, bo czujemy, że może to coś złego i wtedy staramy się tłumić ten gniew w sobie. Ale podskórnie i tak nam coś nie pasuje, irytujemy się, robimy grymasy, niezadowoloną minę, psujemy atmosferę, ciągle krytykujemy. Dzieci na pewno wyczują, że mamy o coś do nich dąsy i fochy. Dlatego lepiej ten gniew wyrazić, niż podskórnie niszczyć relacje między ludźmi.
Niektórzy nawet chowają w sobie gniew i na zimno planują zemstę na winowajcy. Koszmar. Taki długo-pielęgnowany gniew wszystkich wyniszcza.
Co zrobić z tym gniewem? Może lepiej, czego nie robić pod jego wpływem?
Czasem warto się wygadać i już nam mija. Czasem trzeba się wyciszyć lub wyładować nasz nadmiar energii, choćby poprzez sport. Najważniejsze, żeby ten gniew nad nami nie zapanował i żeby nie działać pod jego wpływem - zanim nie przemyślimy słów, nie złapiemy równowagi, by nasze uwagi nie były poza naszą kontrolą.
Często ulegamy gniewowi. Mnie szczególnie irytuje upał i tłok. Ale generalnie gniewamy się wtedy, gdy coś nie jest po naszej myśli. Nie lubię jak Franio nie chce sprzątać - czy mam nazwać go w gniewie bałaganiarzem, leniuchem, niewdzięcznikiem? Nie ciepię, gdy płacze i mówi, że on nie da rady i nie umie - czy mam mu wyrzucić, że jest beksą i nieudacznikiem? Przecież takie słowa mogą zostać w nim na całe życie. Ileż razy gniewamy się, że dzieci nie robią czegoś po naszej myśli: nie wołają na siusiu, skoro tyle razy ich uczyliśmy, nie mówią "dzień dobry" skoro nam przecież tak zależy, by były śmiałe, grzeczne i byśmy dobrze wypadli w oczach innych. By zjadły buraczki, bo są zdrowe a my napracowaliśmy się nad ich przygotowaniem itd, itp. A ileż razy karzemy dzieci za zachowanie nie po naszej myśli, bo działamy pod wpływem gniewu? Czy to jest sprawiedliwe? Czy chcielibyśmy, by ktoś ukarał nas, bo nie mamy ochoty na buraki, bo stresujemy się wołać na siusiu skoro ktoś dorosły tak naciska, bo nie mamy ochoty mówić "dzień dobry" nieznanym ludziom?
Przy gniewaniu proponuję wziąć głęboki oddech, byśmy wyładowali ten gniew (bo to jest nam potrzebne), ale w sposób kontrolowany. Byśmy byli wyrozumiali dla naszych maluchów, tak jakbyśmy chcieli, by inni byli wyrozumiali wobec nas, gdy sami popełnimy błąd. Podczas bycia pod wpływem gniewu warto też mówić o sobie, a nie atakować nasze dzieci. Zamiast "Ty bekso" spróbował powiedzieć: "Trudno mi się z tobą porozumieć gdy płaczesz, martwię się, że coś ci się stało". Zamiast " Ty bałaganiarzu" spróbować: "Jest mi smutno, że muszę sama martwić się o ten bałagan". Zamiast "Tyle razy ci mówiłam, żebyś go nie bił" może: "Jestem przerażona że będzie miał rozbitą głowę i będzie krwawić".
Ja dokładnie nie wiem jak. Też się uczę. Boję się, że skrzywdziłam kiedyś dzieci w gniewie jakimś złym słowem. Chcę być wyrozumiała. Uczmy się wyrozumiałości  i kontrolowanego wyrażania gniewu. By nie zostawić ran, bo one mogą być gorsze w skutkach niż zachowania dzieci niezgodne z naszą wolą. Ponadto pamiętajmy, że dzieci nie muszą być naszą kopią. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Koszyczki

Zaczęło się od święconki i treningu Jacka, by idąc z koszyczkiem nie gubił jego zawartości. Od tej chwili nie mogę schować koszyczków, by czekały na przyszłą Wielkanoc, bo dzieci je ciągle potrzebują. I myślę, że znalazły sobie dobrą zabawę.
Odkąd pamiętam zawsze zajmowało ich noszenie i przesypywanie czegokolwiek: orzechów, szyszek, piasku, wody. W domu rolę wiaderka spełniają koszyczki i chłopcy noszą w nich m.in. samochodziki, magnesy, literki, klocki. Potrafią się nimi wymieniać, oglądać z każdej strony (Jacek) a przede wszystkim w kółko pakować i rozpakowywać. Chętnie też wsypują klocki do miseczek, że to niby jedzenie dla zwierzątek.
To chyba tak trochę jest, że dzieciaczki mocno skupiają się na takim przekładaniu (Jacuś chyba najbardziej przy sianiu rzeżuchy, bo te maleńkie ziarenka musiały trafić do doniczki z watą) i tym samym ćwiczą swoje paluszki, a w mózgu szaleją nowe połączenia i nasz bobas staje się coraz bardziej sprawnym zuchem.
Myślę, że najlepsze w tej zabawie (którą właściwie sami sobie wymyślili) jest to, że ona nie może się nie udać. Nie można niczego zrobić gorzej, nie można niczego komuś zepsuć i tym samym nigdy nikt nikogo nie skrytykuje.

środa, 10 kwietnia 2013

Nie pytaj mnie dlaczego jestem z Nią

Dzisiejsza data skłania do refleksji o naszej Ojczyźnie. Bo to wszystko co się wydarzyło 3 lata temu jakoś zagadkowo się układa: tacy ludzie, w takim miejscu, w takim dniu, w 5. rocznicę śmierci Jana Pawła II, który przecież jako papież Polak wpłynął na historię Polski i Europy. Na dodatek niebo "zamknięte" przez wulkan niczym znak na niebie.
Chciałabym, aby nasze dzieci były dumne z Polski, żeby nie uległy jakiejś propagandzie, że Polska jest ciemnogrodem, który nie będzie nowoczesny dopóki żyją w tym kraju katolicy. Chcę chłopców tak wychować, by byli świadomi historii swojego narodu, żeby nie byli takimi niedoukami, jak przedstawia np. ten filmik, żeby wiedzieli kim był np. August Emil Fieldorf, znali prawdziwe kulisy Okrągłego Stołu, mieli świadomość, jak wielki mord dokonany był na Polakach w ciągu dziejów, jak trudną Polska miała historię i w związku z tym nie zasługuje już Ona na kolejne cierpienia i pomniejszanie Jej roli, jak to czasem ma dziś miejsce wpatrując się z uwielbieniem z zachód i pogardzając naszą Ojczyzną. Chcę chłopcom przekazać, że to polski król Jan III Sobieski zatrzymał ekspansję islamu na Europę podczas tzw. odsieczy wiedeńskiej i za to Europa powinna być wdzięczna Polakom. Chciałabym, aby interesowali się także Polską dwudziestolecia międzywojennego np. polskimi wynalazkami (choćby Enigmą, której wynalezienie przypisują sobie Anglicy), i jak II Wojna Światowa przerwała i zniszczyła to wszystko. Chcę żeby rozumieli czym naprawdę był komunizm, żeby jak spotkają choćby współczesnego Francuza, do którego kraju nigdy nie dotarł taki stalinizm jak był w Polsce, żeby umieli mu wytłumaczyć jakie zło się za tym kryje. Żeby nie bali się prawdy, jaka jest przedstawiona m.in. takim filmie jak "Róża". Niech nikt nie wyśmiewa się z patosu Polaków, bo nie można zrozumieć Polaka nie znając historii jego narodu. Chciałabym wreszcie, aby chłopcy mieli dostęp do prawdy, nie tylko tej np. o śmierci generała Sikorskiego, o Żołnierzach Wyklętych, podziemiach UBecji, mordu w Katyniu, czy coraz bardziej konfliktowej katastrofie smoleńskiej, ale o tej prawdzie codziennej, by umieli samodzielnie myśleć, wyciągać wnioski, łączyć fakty, by nie ulegali bełkotowi, którym czasem jesteśmy traktowani jako widzowie czy radiosłuchacze. Żeby byli dumni i świadomi. I mam nadzieję, że polska szkoła pomoże w wychowaniu patriotycznym, choćby poprzez nie obcinanie materiału i jego nie fałszowanie. 
I wreszcie mam nadzieję, że jako pełnoletni wyborcy nigdy nie będą głosować za kimś, kto jest przeciwny życiu, kto nie zgadza się z tym, że (każde) życie ludzkie zasługuje na godność i jest bezcenne.
I choć żyjemy w wolnym kraju chciałoby się czasem zawołać tak, jak kiedyś nasz papież: "Niech zstąpi Duch Twój..."

Już od maleńkości śpiewałam Frankowi hymn Polski. Nie tyle z pobudek wychowawczych, co z braku pomysłów na kolejną kołysankę, czy piosenkę. Ale chyba wpadła mu w ucho, bo dziś jak słyszy hymn to mówi, że to piosenka o Polsce. Pewnie nie za dużo jeszcze rozumie - śmieję się, że bardziej rozumie "co nam owca przez noc wzięła" zamiast "co nam obca przemoc wzięła", ale przynajmniej mamy jakieś początki. Pamiętam, że nuciłam mu też "Rotę", ale to mu jakoś mniej do gustu przypadło. Przez jakiś czas hitem też było "Serce w plecaku" :-)
Franuś wie jak wygląda polska flaga - także dlatego, że ją wywieszamy w dniach rocznic. Często zauważa, że biały i czerwony to kolory Polski. Franio wie, że mieszkamy w Polsce, mówimy językiem polskim. Tyle na początek. Choć kiedyś słyszał coś o wojnie i pytał, więc trochę mu opowiadaliśmy - krótko i adekwatnie do wieku.
Myślę, że warto inwestować w rozwój patriotyczny naszych dzieci. W końcu to one będą stanowić kolejne pokolenia i dobrze by było gdyby nie straciły wartości własnego narodu.

Różnie mówimy o naszym kraju, często narzekamy i często słusznie. Ja również. Ale ciężko byłoby mi stąd wyjechać. Na koniec cytaty piosenek, które dziś mi "chodzą" po głowie: "Nie pytaj o Polskę" Republiki i "Moje dwie ojczyzny" Pod Budą.
Ostrów Lednicki - prawdopodobnie
 miejsce chrztu Mieszka I (i Polski)

"Nie pytaj mnie dlaczego jestem z nią,
Nie pytaj mnie dlaczego z inną nie,
Nie pytaj mnie dlaczego myślę, że...
że nie ma dla mnie innych miejsc.
Nie pytaj mnie co ciągle widzę w niej,
Nie pytaj mnie dlaczego w innej nie,
Nie pytaj mnie dlaczego ciągle chcę
zasypiać w niej i budzić się".

"Jest taki kraj nad Wisłą pod nieba szarym ołowiem,
Tu moje imię, nazwisko, tu w ziemi moi ojcowie.
I chociaż wciąż narzekają, że stad daleko do świata,
To tylko w tym jednym kraju potrafię kochać i płakać.
Bo tylko tutaj sprzedają chleb, który z dzieciństwa pamiętam,
Skrzypi pod nogą wczorajszy śnieg i najpiękniejsze są święta.
I choć mnie czasem zalewa krew i myśli mam nie-zbadane,
to tutaj wrosłem po wieków wiek drzewem, którego nie złamiesz".

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Obgadywanie

Raz w tygodniu Franio chodzi na półtorej godziny do takiego miniprzedszkola, które przygotowuje 2-3 latki do pójścia do prawdziwego przedszkola. Zajęcia mają na celu oswojenie dzieci z przedszkolem i tym samym z nieobecnością mamy czy taty, z tym, że dziecko zostaje z panią przedszkolanką. Mama, tata, czy babcia stopniowo wycofują się z zajęć, aż w końcu dzieci zostają bez stresu same z panią.
Tyle tytułem wstępu.
Mimo kilku wpadek całkiem nieźle oceniam miniprzedszkole Frania. Ale ostatnio aż przecierałam oczy ze zdziwienia. Na końcu zajęć dzieci dostają pudła z zabawkami i mają czas na swobodną zabawę, a w tym czasie pani i mamy są razem z dziećmi i sobie rozmawiają lub bawią się z dzieciaczkami. I ostatnio podczas takiej rozmowy pani przedszkolanka opowiadała jednej z mam, że jako dziecko ona nie lubiła przedszkola, nie chciała do niego chodzić, niemal z niego uciekała. No spoko - każdy jest inny, ma swoje doświadczenia i nie mam zamiaru tego oceniać, ale przypominam, że obok pani opowiadającej o swoich doświadczeniach z przedszkolem bawiły się nasze dzieci, które słuchały i kodowały. I Ty Brutusie? Po co my tu się wysilamy żeby oswoić dzieci, żeby przekonać, zachęcić do bycia prawdziwym przedszkolakiem, gdy pani opowiada jak to jej w przedszkolu było strasznie źle...
Ta refleksja - jak negatywnie może działać takie paplanie językiem na nasze dzieci - daje też pstryczka w nos nam rodzicom. Ileż to razy w rozmowie telefonicznej opowiadamy komuś o naszych dzieciach, skarżymy, narzekamy, pytamy o rady, mówiąc na głos wiele faktów, które nasze dzieci nie powinny słyszeć. Ileż to razy opowiadamy o dzieciach na placach zabaw, w gościach i wielu innych miejscach? Czy dzieci to jakieś stwory co mózgów nie mają? Przecież sami wiemy, jak one wszystko kodują i zapamiętują. Nawet Jacuś jak usłyszy jakieś znane sobie słowo z drugiego pokoju to przybiega i pokazuje co zrozumiał. O Franku nie wspomnę. On już wszystko słyszy, radary chyba jakieś ma, co chwilę o coś pyta, niby się bawi, nie interesuje, a jednak wszystko słyszy i wie.
Czy chcielibyśmy, żeby ktoś nas tak traktował? Opowiadał o naszych problemach przy innych i nie pytał nas o zdanie? Czy w ogóle chcielibyśmy być obgadywani?
Odpowiedź pewnie każdy zna.

piątek, 5 kwietnia 2013

Konflikty

Nie wiem jak u Was, ale ostatnio u nas w domu panuje plaga konfliktów między chłopcami. Pewnie sprzyja temu także ta "urocza" zima za oknem, przez którą chłopcy na zmianę chorują, nie mogą wyjść i wyszaleć się na dworze. Ja już "dostaję kota" w domu, a co dopiero oni. Poza tym Jacek jest coraz bardziej sprawniejszy, coraz częściej wyraża swoje zdanie i nie jest już małym braciszkiem, co tylko ledwo chodzi i wszystko mu można zabrać lub jakoś z nim wymienić.
Generalnie nie wiem co robić. Szczerze. Niby wiem, bo się naczytałam - nawet na lodówce mam listę postępowania w przypadku konfliktów (zaraz ją przytoczę) - ale to wszystko w rzeczywistości jest takie trudne.
Bo np. wiem, że nie powinno się ingerować w konflikty między dziećmi (o ile jest to zwykła sprzeczka i konflikt nie zaostrza się), bo dzieci powinny same umieć się dogadać - w końcu nieraz w życiu będą musiały szukać porozumienia i kompromisów. Poza tym, także dla rodziców męczące jest rozstrzyganie wszystkiego, podczas gdy całości sporu się nie widziało, nie wie się jak naprawdę było i można jeszcze niechcący skrzywdzić poszkodowanego. Ale z drugiej strony nie wiem jak Jacuś może się dogadać z Frankiem, skoro jeszcze nie mówi, a jedynym jego narzędziem walki o swoje jest ciągniecie za włosy lub bicie (trudno mu się dziwić - w tym wieku chyba żaden bobas nie operuje innymi narzędziami). Więc myślę, że póki co to muszę w konflikty ingerować, by nauczyć ich różnych sposobów dogadywania. W tym wszystkim Franio nauczył się trochę bronić i mu oddawać, ale generalnie zazwyczaj płacze i się nie broni. Franek ma dość spokojne usposobienie, więc musi być naprawdę zdenerwowany, żeby Jackowi przyłożyć. Poza tym raczej jest dobrym bratem - choć i tak często bez powodu* zachodzi mu drogę itp.
Z trzeciej strony warto przymykać oczy na kłótnie i trochę się z nich "cieszyć", bo czas kłótni jest czasem potrzebnym i cennym. Jak wyżej pisałam, muszą dzieci się "wykłócić", by nauczyć się ustępować, dogadywać, negocjować, współdziałać, być w grupie. I niby fajnie jak dzieje się to w domu, trochę pod naszym okiem, kiedy "po cichu" czuwamy nad rozwojem tych negocjacji.
I jeszcze jedna rzecz, która budzi we mnie dylematy: dzieci, które są niemiłe i niegrzeczne, często w ten sposób sygnalizują, że potrzebują więcej uwagi, uczucia i miłości.

I jak to tu wszystko wyważyć? Tę ingerencję/nie ingerencję, tę potrzebę nauki radzenia sobie w sytuacjach konfliktowych, wreszcie rozpoznanie, co tak naprawdę powoduje kłótnie. I wiarę w to, czy zostawieni sami sobie daliby radę załatwić problem?

Oto moja fachowa lista z lodówki:
Przydatne teksty:
  • "Jeśli zaraz nie wymyślicie jakiegoś porozumienia będę musiała wylać sobie kubek wody na głowę" (generalnie zrobić coś głupiego, obojętnie co)
  • "Na pewno sobie z tym poradzicie. Kto ma jakiś pomysł?"
  • "Nie jestem pewna jakie jest wyjście z tej sytuacji, ale na pewno je znajdziecie. Pomyślmy o tym"
  • "To nie działa. Każdy walczy o swoją kolej i nikt się nie bawi. Co możemy zrobić, by każdy mógł wziąć udział w zabawie?"
  • "Wszyscy powinni być włączeni do zabawy. Jak to osiągnąć?"
  • "Nie będziemy się dalej bawić, jeśli nie przestaniecie się bić. Jestem pewna, że wymyślicie zabawę bez przemocy."
  • "Frankowi/Jackowi jest naprawdę przykro. Co masz zamiar zrobić, żeby to naprawić?" - to w sytuacjach, by zachęcić do przeprosin, a nie zmuszać do przepraszania na siłę, bo ponoć nie ma nic gorszego niż wymuszone przeprosiny. Dziecko powinno samo wpaść na to, co trzeba zrobić, gdy kogoś skrzywdzi.
  • Można też obrócić konflikt z zabawę i samemu "zacząć płakać" i uciekać z rzeczą, o którą jest walka.
Dzieci w konflikcie - postępowanie:
  • Zwykła sprzeczka - nie zwracamy uwagi
  • Konflikt zaostrza się:
  1. dostrzegamy ich gniew: "Wygląda na to, że jesteście na siebie wściekli"
  2. określamy po swojemu punkt widzenia dzieci (opis): Ty, Franiu, chcesz pobawić się autobusem, bo dopiero wziąłeś go do reki, a ty, Jacku, uważasz, że teraz twoja kolej"
  3. doceniamy wagę problemu: "To trudny problem. Dwoje dzieci i jeden autobusik"
  4. wyrażamy wiarę w samodzielne rozwiązanie konfliktu: "Jestem pewna, że potraficie znaleźć rozwiązanie, które zadowoli Was oboje i autobusik też"
  5. wychodzimy z pokoju
  • sytuacja potencjalnie niebezpieczna - upewniamy się, czy biją się naprawdę, czy to tylko zabawa. Informujemy o zasadach: "Bójki są dozwolone tylko za zgodą obu stron. Jeśli komuś nie sprawia to przyjemności przerywamy bijatykę"
  • sytuacja zdecydowanie niebezpieczna - konieczna ingerencja osoby dorosłej:
  1. opisujemy co widzimy: "Widzę dwoje bardzo rozzłoszczonych dzieci, które zaraz zrobią sobie krzywdę"
  2. rozdzielamy dzieci: "Nie możecie przebywać teraz razem. Potrzebujecie trochę czasu, żeby ochłonąć. Każdy do swojego pokoju"
Tyle z teorii. Czasem bardzo ciężko pamiętać o teorii, gdy na gorąco może zabraknąć cierpliwości. A co gorsze, gdy pamiętam i próbuję stosować teorię, to nie widzę efektów. Wydaje mi się, że może oni są jeszcze mali, że najpierw muszę im pokazać jak się dogadywać, zamiast liczyć na to, że Jacek sam wpadnie na to, że jego bicie Frania jest złe. Pisałam kiedyś o mojej porażce związanej z tym, że w konfliktach należy zająć się poszkodowanym, zamiast karcić winowajcę - żeby ten co skrzywdził, zrozumiał, że jego zachowanie nie przyciąga uwagi rodzica, a wręcz przeciwnie - uwagę zyskuje "rywal". Czasem mam wrażenie, że właśnie uwaga skupiona na poszkodowanym, na tym "rywalu" jeszcze bardziej motywuje "napastnika" do tego, by robić mu przykrość - na złość, żeby go ukarać, że znów zyskał uwagę mamy czy taty...
Ale nie potrafię nie zwracać uwagi na przemoc - każdy musi wiedzieć, że nie wolno bić. Nawet jeśli chłopcy się nie będą lubić (przecież nie oznacza, że ktoś jest zły, bo nie przepada za swoim bratem), to chciałabym, aby się choć szanowali i nie robili sobie krzywdy (kiedyś o tym pisałam tutaj).

Czasem naprawdę nie wiem jak postąpić - jak poradzić sobie z emocjami dzieci, podczas gdy muszę jeszcze uspokoić swoje. Wiem - to ja jestem dorosła, nie oni, więc ja muszę dawać radę. Bywa, że po czasie rozmawiam z Franiem i mówię, że to co zrobił Jacuś musiało go boleć, że Jacek jeszcze nie potrafi powiedzieć: Franku, nie zabieraj mi, ja też chcę lokomotywę, nie lubię jak się na mnie pchasz, dlatego ciągnie za włosy i bije. Myślę też, że wymyślę jeszcze jakiegoś Wilczka o konfliktach, żeby Franio zobaczył, że nie tylko u nas w domu jest ten problem i żeby zobaczył jak sobie radzi Wilczek.
Gorzej z Jackiem. Myślę, że on jest za mały, żeby do końca stosować na nim teorię, a najpierw trzeba mu dużymi literami przekazać, że nie wolno bić, to boli i szukamy rozwiązania żeby wszyscy byli zadowoleni itd.

Dziś dzieci znalazły starą maskotkę po swoim tacie - owieczkę. I każdy chciał z nią spać. I mówię, że mamy problem - tylko jedna owieczka a dwóch chłopców. Jak rozwiążemy ten problem, żeby wszyscy byli zadowoleni i Franek, i Jacek, i Owieczka? Franio nie mógł dopuścić do siebie myśli, że jedną noc on będzie spał z owcą a drugą Jacek. I już wymyślałam, że owieczka jest na wakacjach u Frania, ale chce być też u Jacka, żeby zobaczyć jak to jest. I żeby jako opiekun owieczki pozwolił jej na wycieczkę, żeby się cieszyła itd. A Franio nie. Tylko zawsze u Franka. Staram się go rozumieć, ma dopiero 3 latka. Ale czasem zastanawiam się, czy z wszystkim podołam. Pewnie nie. Mówię mu, że tak bardzo ich kocham, że nie pozwolę na krzywdę żadnego z nich, że trzeba znaleźć wyjście, w którym nikt nie będzie pokrzywdzony. Staram się też swoim życiem dawać przykład dzielenia się, wyrozumiałości itp.
Nawet nie można dokupić drugiej owieczki, bo takiej po tatusiu nigdzie nie znajdziemy. Z resztą nie o to tu chodzi. Jak nie owieczka, to potem znajdzie się inna sporna zabawka.
Może ktoś z Was mógłby coś doradzić? Czy ktoś mnie w ogóle rozumie?

Pocieszam się tym, że bywa, że potrafią się szczerze przeprosić, że czasem naprawdę dobrze razem się bawią, że szybko zapominają (dziś 5 minut po mocnym uderzeniu lokomotywą w głowę Franka, Franuś przyniósł Jackowi jego ulubiony autobusik: "Jacku proszę Twój autobus") i wreszcie, że gdy będą starsi i bardziej komunikatywni, jakoś bardziej będą się dogadywali sami? Że może z czasem dzieci bardziej się bawią razem a nie obok siebie? Może niektóre rzeczy przychodzą z czasem, z wiekiem? Może na razie muszę im pokazać jak? Bo skąd mają wiedzieć? Że sztuka negocjacji, którą zdobędą w domu przyda im się później?

A może gdy wreszcie wyjdziemy na dwór jakoś wszystkim będzie lżej i nie będę tak załamana moja niemocą?

* tzn. powodem jest to, że jest ich dwóch do rodzicielskiej miłości - to już wystarczy.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Magnesy

Oto kolejna rzecz, która teoretycznie zabawką nie jest, a świetnie się spisuje jako zabawka. Mam na myśli magnesy na lodówkę. Nasza lodówka z zewnątrz jest dość "zaśmiecona", bo jest na niej mnóstwo magnesów pamiątek z naszych wyjazdów lub prezentów z wakacji naszych znajomych, które podtrzymują wierszyki, rachunki, przepisy kulinarne i inne, różnego rodzaju karteczki. Do tego dochodzą magnesy z jogurtów dzieci oraz magnesy literki, które chłopcy dostali od dziadków, znających ich upodobanie do literek. 
Magnesy są najbardziej przydatne dla mnie, gdy jestem w kuchni i coś gotuję, a dzieci krzątają się obok. Wtedy tak się bawimy, że mówię Jackowi, żeby podał albo pokazał mi taką lub inną literkę, a ja jednocześnie mogę dalej "mieszać w garnkach". Franio często interesuje się skąd pochodzi dany magnes i pyta czy był tam z nami. Ponadto magnesy nadają się do budowania pociągów na lodówce (każdy magnes to inny wagonik), do budowania trójwymiarowych kostek (z magnesów puzzli po jogurtach), do sprawdzania gdzie jeszcze można magnes przymocować (odkryli już pralkę i grzejnik). Magnesy nadają się także jako towar do przewożenia w samochodzikach, noszenia w koszyczkach, system płatniczy, kształty do odrysowania a także do zabawy przy mapie, szukając skąd dany magnes został przywieziony. Myślę, że w przyszłości stworzymy własnoręcznie wykonane magnesy z czym tylko chłopcy będą chcieli. 
Polecam

Acha! Magnesy to też dobre doświadczenie przyciągania szpilek czy spinaczy! Moja mama pracuje jako krawcowa i nie raz wysypały jej się szpilki z pojemniczka. Wtedy zbieranie szpilek za pomocą magnesu jest ciekawym doświadczeniem i zabawą.

Franio buduje pociąg

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Franio ma 3 latka!

Dziś Franio skończył 3 rok życia. Trudno uwierzyć, że ten mały zuch już tak długo jest z nami. Lubię wspominać jak to było, gdy Franio (i Jacek) się rodzili. Franuś też często prosi: "Mamo, opowiedz, jak to było kiedy Franio się urodził" a potem "A teraz o Jacku". 
Faktycznie, jest co wspominać, bo całe życie Frania jest dla nas ogromnym cudem. Już kiedyś pisałam tutaj, że na Franka musieliśmy trochę poczekać i dostałam lekcję pokory odnośnie planowania poczęcia dziecka, dlatego jego pojawienie się tym bardziej było ogromną radością i dziękczynieniem. Poza tym urodził się bardzo planowo, w sam termin, a ponieważ był to 1 kwiecień, czyli Prima Aprilis, to zrobił nam żart i dwa razy jechaliśmy do szpitala :-) 
Urodził się o godz. 20:10 w roku 2010 :-)
A przede wszystkim w dniu 01.04.2010 przypadał Wielki Czwartek przed Wielkanocą - dla nas ważne święto i czasem mówimy sobie, że Franik ma urodziny dwa razy w roku - 1 kwietnia i właśnie w Wielki Czwartek. Wszyscy nasi bliscy byli wieczorem w kościołach na mszy Ostatniej Wieczerzy i wszyscy w tym czasie myśleli o nas, że właśnie się Franuś rodzi i otaczali nas modlitwą.
Tak się dziś zastanawiałam - mówi się, że pierwsze trzy lata życia są dla dziecka najważniejsze - i tak sobie rozważam, czy zrobiłam/zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby były to szczęśliwe, wartościowe i owocne lata dla naszego Franulka. Pewnie nie. Pewnie nie wszystko się udało. Teraz myślę, że coś bym zrobiła inaczej, coś zmieniła - ale to nie ma teraz sensu - nie ma co płakać nad błędami, trzeba wyciągać wnioski i iść dalej. Nie cofnę już czasu. Pewnie nawet wyciągniętych wniosków nie wykorzystam do końca przy Jacku, bo każdy jest inny, nie ma jednego klucza, trzeba obserwować i rozumieć swoje dziecko, by zbudować z nim dobrą relację i jakoś zaproponować mu "ujarzmienie" świata.
Wiem, że pokazałam Franiowi świat na tyle, ile umiałam. Starałam się wpoić mu wartościowe rzeczy, jak troskliwa opieka, zdrowe jedzenie, mądre zabawki, książki, rowery, góry, morze, kajaki, muzea, tramwaje, autobusy, pociągi, Pana Boga, Polskę, rówieśników, obowiązki, przyjemności, farby, kleje, nożyczki, gotowanie, pieczenie, pocieszanie, przytulanie, wygłupianie (itd - nie sposób wymienić wszystkich doświadczeń z 3 lat) - po prostu zwykłą, wartościową codzienność, z nadzieją, że to wszystko stanowi dla niego przyjazne otoczenie, naturalny, kolorowy, różnorodny, bezpieczny świat, z wartościami do których będzie wracał - nawet jeśli w pewnym okresie życia będzie przechodził bunty i kryzysy.
Nie wszystko Franio już umie - pewnie wiele z mojej winy, mojego braku wiedzy lub umiejętności, czy braku cierpliwości. Z niektórymi rzeczami Franio radzi sobie gorzej, na niektóre jest oporny, z niektórych jest świetny. Mogę pocieszać się sloganem: każde dziecko jest inne, a norma rozwojowa bardzo szeroka. Mimo, iż Franio skończył już 3 latka to wiem, że jeszcze wiele przed nami i na wszystko jest czas. Nawet jeśli czegoś nie zrobiłam dobrze - mam czas, by to naprawić. Nasze budowanie relacji trwa nadal - nic się nie skończyło i nie zmieniło. Franuś się jeszcze nie wyprowadza i nie usamodzielnia. :-)
Jeszcze wszystko przed nami!

Franio ma 3 lata - 01.04.2013 godz. 20:10