niedziela, 9 marca 2014

Gorsza

Od zawsze fascynowały mnie rodziny wielodzietne. Czułam do nich pociąg gdy byłam nastolatką, gdy byłam już zakochana w moim przyszłym mężu, gdy byłam wreszcie mężatką i gdy pojawiły się nasze dzieci. Choć na tych różnych etapach moje wyobrażenie rodziny wielodzietnej mogło być różne, bo przecież ciężko sobie wyobrażać jaki to jest wysiłek gdy jest się podlotkiem w liceum, ale zawsze czułam, że TO ma sens. Że choć może nie wszystko jest super "dopieszczone", jak to może być w przypadku rodzin mniej licznych, to jednak czułam, że wychowywanie w większej grupie ma też swoje plusy (kreatywność, zaradność itd.) i że to właśnie sensowne rodziny stanowią przyszłość, bo rodzice starają się wpoić dzieciom prawdziwe wartości.
Gdy widziałam jakąś liczną rodzinę na spacerze czy w kościele to wzdychałam "ale fajnie", nie mając w ogóle świadomości, że to "fajnie" wiąże się z różnymi wyrzeczeniami. Że "fajnie" to wygląda z zewnątrz, a tak naprawdę nie wiem jak jest w środku. Ja wiem, że w środku mimo zmęczenia i problemów to w ostateczności też dochodzi się do wniosku, że jest "fajnie", bo gdy się widzi jak dzieci się kochają, pomagają albo wyrastają na mądrych ludzi to przecież nie chce się tego zastąpić nowym telewizorem czy innym gadżetem. No ale do tego trzeba dojrzeć.
W związku z tymi moimi ciągotami do rodzin wielodzietnych zawsze "mam głód" na dzieci. Ja wiem, że za trzy miesiące urodzi się Agatka, ale wiem też że za jakiś czas znów zatęsknię za kolejnym dzieckiem. Albo, że słysząc, że jakieś koleżanki oczekują może czwartego i piątego dziecka, to im pozazdroszczę: "ale fajnie". I być może pomyślę jeszcze, że jestem gorsza, mimo iż przecież jestem mamą trójki dzieciaczków.
Taka zazdrość. Jak faceci, którzy zawsze tęsknią za lepszym modelem auta. Nie potrzebują zmiany, bo stare auto się nieźle spisuje, ale ciągnie ich, by mieć lepsze. Tak samo ja. Mam wspaniałe dzieci, ale nic by się nie stało gdyby pojawiło się kolejne. Że jakoś to będzie. Bo przecież ubranka mogą nosić po sobie, zabawki już mamy itd. Jakoś staram się nie zauważać, że jakoś tak na obiad więcej produktów schodzi, a nie mam zupełnie wyobrażenia, ile będzie kosztowało wyposażenie w podręczniki do szkoły dla trójki czy czwórki dzieci, w sieciówki na komunikację miejską, czy tego, że Jacek na urodziny będzie chciał coś bardziej wypasionego i mniej praktycznego niż ciepłe buty na zbliżającą się zimę.
To są takie rzeczy, które mówią: "Stop! Nie wiadomo, czy jakoś to będzie". Serce jeszcze podpowiada, że przecież nauczymy je bardziej BYĆ a nie MIEĆ, ale to nie jest takie proste, gdy dzieci dokoła mają wszystko lub dużo. Zawsze pojawi się zazdrość, że nie stać nas na samochód dla więcej niż 5 osób, że inni wielodzietni bez problemu jeżdżą na wakacje na koniec świata, że nie martwią się o pieniądze i o pracę i przez to nie siwieją w tak zastraszającym tempie.
Owszem, i pewnie jakoś by to było. Może nie będziemy mogli sobie na wszystko pozwolić, może znajdziemy w sobie wysiłek, by podjąć trud wychowywania, żeby nam się chciało, kiedy się nie chce itd. Ale i tak w końcu będzie trzeba powiedzieć "stop".
Nie ma sensu gonić za innymi rodzinami, bo każdy ma swoją ścieżkę. Tak jak biegacze. Trenują, podejmują wysiłek i biegają nie po to, by wygrać maraton, bo nawet jeśli trenowalibyśmy nie wiadomo ile to i tak znajdą się lepsi, bo mają takie czy inne uwarunkowania lub po prostu talent (tak samo jak znajdą się słabsi), tylko trenują dla siebie. By czuć się lepiej, by sobie coś udowodnić i poprawić trochę czas, by odpocząć od codzienności.
Tak samo ja nie tworzę rodziny, by młode nastolatki westchnęły i powiedziały "ale fajnie, jak słodko" (owszem, było by super, gdybyśmy stworzyli rodzinę, która mogłaby stać się jakimś wzorem dla innych), ale tworzę ją dla nas. Skoro i tak nie dogonię tych, którzy mają inne uwarunkowania (świetną pracę, duży samochód) to cały wysiłek muszę skupić na tym co mamy. Żeby mój trening poszedł w większą ilość czasu spędzaną z dziećmi, w budowanie więzi z nimi i z mężem, w wymyślanie fajnych zabaw, planowanie wyjątkowych weekendów (nawet jeśli nie mogę zapewnić wakacji na końcu świata), w podejmowanie trudu, gdy mi się naprawdę nie chce, pójść do przodu, by nie stać w miejscu i ostatecznie nie zacząć się cofać. To będzie moje zwycięstwo. Niezależnie ile ktoś ma dzieci. Bo to nie ma znaczenia, choć czuję się gorsza, gdy wydaje mi się, że mam mało. I to też będzie dobrym przykładem dla Frania, Jacka i Agatki, bo przecież oni kiedyś odejdą. Nie są naszą własnością.
Każdy ma swoją ścieżkę, swoją sytuację, swoje uwarunkowania, swój trening, z którego będzie rozliczany i nie można się porównywać z innymi. Bo każdy jest inny. I choć z zewnątrz rodzina wielodzietna może wydawać się "fajna", to może okazać się, że bardziej wartościową rodzinę stanowi jakaś inna bezdzietna para, bo bardziej dbają o swoją relację, angażują się w różnorakie organizacje itd.

Mam to co mam, a mam dużo. Mam zamiar być za to wdzięczna to końca życia, mimo iż siedzą we mnie najróżniejsze ciągoty. Pewnie znów będę miała kryzys, gdy skończę karmić Agatkę i raz na zawsze pożegnam się z ładnym biustem J, albo gdy dzieci na tyle urosną, że już naprawdę będę musiała wrócić do zawodowej pracy… No ale może dojrzeję do tego czasu i pogodzę się, że na wszystko w życiu jest czas i że kiedyś będzie trzeba powiedzieć stop. A może pojawią się takie sytuacje i problemy, o których teraz nie mam pojęcia, że w ogóle nie będę sobie zawracać tym głowy? Wszystko możliwe. Dzieci szybko rosną i pojawiają się nowe trudniejsze zmagania niż tylko wstawanie w nocy i ząbkowanie J